Jestem chyba twoim typowym „słoikiem”. Co miesiąc, w piątek wieczorem wracam do rodziców, pod Kielce. Spędzam cudowne dwa, trzy dni z bliskimi, odwiedzam stare kąty albo wcale nie wychodzę z łóżka, a tata przynosi mi kanapki z pomidorami z naszego ogrodu. W niedzielę, tuż koło południa, pakuję do walizki domowe ciasto mojej mamy, peklowane mięso, paprykę, domowe ogórki i maślane ciasteczka. Dorzucam kilka książek „na dobry nastrój”, tych, które czytałam, kiedy bezpieczna w moim pokoju na poddaszu, marzyłam o tobie. A potem wracam do ciebie, Warszawo i czuję, jak mocno cię nienawidzę.
Odkąd tu przyjechałam, jestem realistką. Wiem, że mam tylko siebie, nie liczę na twoją pomoc. Przekonałam się, że ludzie tutaj są albo obojętni albo podli. I że kiedy spotykam tych miłych, to na 90% nie są warszawiakami. Są obcy, jak ja. A ty, Warszawo, nie wybaczasz „obcym”, przyjezdnym. Traktujesz ich inaczej, uważasz za gorszych. Wykorzystasz i wyplujesz, jeśli nie potrafią o siebie zawalczyć. Czasem nawet zniszczysz, a często zawrócisz ich z drogi, którą sobie wymarzyli.
Szybko się o tym przekonałam. Wielu moich znajomych uciekło po kilku miesiącach, choć miało względem ciebie wielkie plany. Byłaś dla nich za szybka, zbyt bezwzględna, okrutna.
Przyjechałam do ciebie siedem lat temu, zaraz po studiach, bo mój pierwszy chłopak był warszawiakiem. Zamieszkaliśmy w domu jego rodziców, zajęliśmy piętro. Nie byłam darmozjadem, przyjechałam tu do pracy – miałam skończony dobry kierunek, znałam język. Zostałam asystentką w olbrzymiej korporacji. Dostałam pieniądze, o których wcześniej mogłam pomarzyć. Dziś wiem, że na podobnym stanowisku, przy tylu obowiązkach mogłabym zarabiać więcej, ale wtedy wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi. Wzięłam bez mrugnięcia, co mi dałaś.
W pracy szło mi dobrze, jestem zdyscyplinowana, szybko się uczę, zrobiłam na tobie dobre wrażenie. Z rodzicami chłopaka nie potrafiłam się dogadać. Niby życzliwi, a jednak fałszywi. Patrzyli na mnie jak na intruza. Kilka razy usłyszałam, jak mama Piotrka mówiła o mnie znajomym, przez telefon, że jestem z nim, bo chcę się tu „zaczepić”, „wżenić w rodzinę”, bo przyjechałam ze wsi. Nie rozumiałam tego. Jak można kogoś tak traktować? Kiedy on przyjeżdżał do mnie, do mojej rodzinnej miejscowości, moi rodzice przyjmowali go jak „swojego”, z życzliwością, otwartością. Tutaj, u ciebie ludzie są bardzo zamknięci w sobie, podejrzliwi.
Moja mama piekła Piotrkowi jego ulubione pierniki, z tatą pił piwo w ogrodzie. I dla mnie był inny, lepszy, kiedy byliśmy daleko od ciebie. Rozstaliśmy się, bo nie potrafiłam tego znieść. Tej hipokryzji, tego rozdwojenia. Że niby mnie kocha, ale jednak się wstydzi. Że jesteś dla niego ważniejsza.
Wynajęłam kawalerkę na Pradze i płakałam dzień w dzień w poduszkę, w mikroskopijnym pokoju z kuchnią. Zostałam sam na sam z tobą, Warszawo.
Oszczędzałam, jak mogłam. Obiad w pracy, w stołówce. Co dwa tygodnie powrót do domu, żeby uzupełnić zapasy, wypłakać się mamie, nabrać siły. Miałam znajomego z moich okolic, kiedy mogłam, dopasowywałam moje plany do niego, żeby razem z nim wracać do Ciebie, jego samochodem, byle nie płacić ciągle za bilety na pociąg. Odkładałam każdy grosz. Nie chodziłam do kina, o teatrze nawet nie marzyłam. Tramwaj, metro tramwaj, praca. Tramwaj, metro, tramwaj dom. Nie, nie dom. MIESZKANIE. Dom jest tam, pod Kielcami.
W mojej kamienicy poznałam dziewczynę z Białegostoku. Była nowa i przerażałaś ją, Warszawo, jeszcze bardziej niż mnie, więc zaczęłyśmy cię oswajać we dwie. Tym razem poszło trochę lepiej. Poznałam cię, ale nie polubiłam. Można powiedzieć, że nie kocham cię od pierwszego wejrzenia. Nie imponuje mi te kilka twoich żałosnych, nowoczesnych wieżowców – traktuje je z lekką pogardą. Chciałabyś być Nowym Jorkiem, ale nie stać cię nawet na Central Park. Nie zachwycasz mnie, nie jesteś piękna. I wciąż, kiedy tylko mogę, uciekam jak najdalej od ciebie.
Pytasz, co z pracą? Po roku dostałam awans i podwyżkę, po dwóch następnych kolejną. Rodzice wyciągnęli swoje oszczędności, ja dołożyłam, co mogłam i kupiłam mieszkanie – dwa pokoje w ładnej, nowoczesnej dzielnicy miasta. Zaczęłam chodzić do kina i czasem do opery. Przyjaźnię się tylko z „obcymi”. Po siedmiu latach u ciebie nadal bezbłędnie ich „wyczuwam”.
Masz za sobą trudną historię, przyznaję. Ja też nie jestem łatwa – potraktowałam cię instrumentalnie. Dałaś mi wymarzoną pracę, możliwości i podróże służbowe do Irlandii. Dałaś mi dojrzałość, doświadczenie i pieniądze, komfort życia. Zabrałaś ufność i wiarę w ludzi, a mam wrażenie, że i empatię. Nie płaczę już w poduszkę, otrząsam się i idę dalej. Tylko wiesz, ciągle nie wiem, czy ten bilans jest dla mnie korzystny. Bo nigdy nie będziesz „moją bajką”, Warszawo. Nadejdzie dzień, gdy wrócę do domu.