Franciszek Pieczka nie żyje. Wybitny aktor zmarł w wieku 94 lat. Jak ciepłym i wspaniałym był człowiekiem niech świadczy rozmowa, której fragment przypominamy.
Tata najpierw wołał: „Ty, pieronie!”, a potem z dumą mówił: „Moja krew!”, jak zobaczył pana na ekranie, prawda? Aha, ha! No tak. Bo to było, kiedy zdecydowałem wbrew woli ojca pójść do szkoły teatralnej. Zresztą byłem miesiąc na politechnice. Po śląsku to znaczy: szajba mi odbiła. Zostawiłem kolegom indeks w akademiku i mówię: „A ja idę zdawać do szkoły teatralnej”. Bo ja, ucząc się jeszcze w szkole średniej w Katowicach w tak zwanym Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym, byłem w zespole rapsodycznym przy Wojewódzkim Domu Kultury i tam nasiąknąłem teatrem, pseudoteatrem i tak dalej – mówił Franciszek Pieczka w rozmowie z Katarzyną Stoparczyk.
Ojciec mówił do pana: Hunger künstler, tak?
Tak, ojciec chciał odwieść mnie od tego zamiaru, więc powtarzał, że aktorzy to są tacy hunger künstler, po niemiecku mówił. Hunger künstler to jest artysta głodu. On to kojarzył z rybałtami, co to chodzą, krążą po świecie i przymierają głodem. No ale mimo to zdawałem do Szkoły Teatralnej w Warszawie. A dlaczego w Warszawie, przecież do Krakowa było bliżej? To mój pan polonista był zwolennikiem szkoły warszawskiej. Ja nie miałem własnych kryteriów wyboru, czy taka szkoła, czy taka.
Panie Franciszku, pan może i nie miał kryteriów, ale bez pardonu wparował pan do ministra, żeby dał panu zgodę. Bez żadnego umawiania się. Tak było?
Tak było. Trzeba było mieć zgodę ministra szkolnictwa wyższego na zmianę kierunku studiów.
Ale pan był przebojowy!
Byłem młodym człowiekiem, to i przebojowym. Przyszedłem do sekretariatu i mówię: „Chciałem z panem ministrem rozmawiać”. Patrzy na mnie sekretarka jak na wariata. „Czy jest pan umówiony?”. Ja mówię, że nie, nie jestem umówiony. A to które to drzwi są? A ona pokazuje mi drzwi. Nie czekając dalej, otwieram je i wparowuję do gabinetu. Oczywiście pan minister miał poczucie humoru.
O! To dobrze pan trafił.
Mógł mnie po prostu wyprosić. Ale zobaczył takiego mocno naburmuszonego młodziana, który poprosił go o umożliwienie zmiany kierunku studiów, i się zgodził.
I potem było: chcieć to móc, prawda?
Tak!
Przez całe życie pana prowadzi to zdanie. Ale wie pan, co jest niezwykle zaskakujące? Przecież rok akademicki trwał już, zdaje się, z miesiąc. Pan trafił do prywatnego mieszkania profesora Zelwerowicza. I tam odbył się egzamin. Jestem bardzo ciekawa, czym go pan przekonał.Co mu pan takiego powiedział, że pana przyjęto?
Wówczas było takie niepisane prawo, że Aleksander Zelwerowicz mógł wskazać jednego kandydata do zawodu aktorskiego. Mógł to zrobić sam. I Zelwerowicz poprosił mnie do siebie. Przyszedłem, oczywiście byłem przed czasem, Aleksandra Zelwerowicza jeszcze nie było. I w pewnym momencie on wchodzi i zaczyna się tłumaczyć przede mną, że się spóźnił, że to nie powinno tak być.
Jaka klasa!
Patrzę na niego i myślę sobie, że on mnie chyba wpuszcza w maliny, jak to się mówi. Ale nie! Otóż Aleksander Zelwerowicz był pedantem, jeżeli chodzi o punktualność. I purystą, jeśli chodzi o język. Tak, mówiłem jakąś prozę, później wiersz. I kątem oka patrzyłem. Widzę, że jest akceptacja i już czułem się prawie aktorem. I kiedy już czułem, że złapałem gąskę, Aleksander Zelwerowicz mówi (w tym momencie pan Franciszek zabawnie obniża tembr głosu): „Panie Franciszku, niewątpliwie ma pan wyczucie, ma pan wyczucie. Ale niech mi pan powie trzy razy to samo słowo: «miasto». Raz jako miasto fabryczne, drugi raz jako miasto pełne kultury, taki na przykład Kraków, a trzeci raz jako miasto Las Vegas”.
Aleksander Zelwerowicz, dobry psycholog, popatrzał na moją twarz i zobaczył, że hasło Las Vegas na mojej twarzy niczego nie odmalowało, bo nie wiedziałem, czym się to Las Vegas je, i mówi: „Panie Franciszku, wie pan, to takie miasto pełne zabaw, uciech i tak dalej”. Powiedziałem więc trzy razy słowo „miasto” i myślę sobie: „No, już jest dobrze.” I kiedy mi się znowu wydawało, że już jest wszystko w porządku, to Zelwer, bo myśmy potem Zelwerem go nazywali, mówi: „Panie Franciszku, a teraz niech pan zmieni kolejność”. A ja z tych emocji zapomniałem sobie, które miasto było pierwsze, które drugie, które trzecie. I tak, proszę pani, tak właściwie na totolotka poszedłem. I na chybił trafił udało mi się zmienić. I dopiero wtedy Zelwer powiedział: „Niewątpliwie, panie Franciszku, ma pan wyczucie, jest pan przyjęty”. Szczęśliwy wylądowałem na progu domu rodzicielskiego z walizką. Jak mnie ojciec zobaczył, to zapytał: „Pieronie, już cię wyciepli?”. Ja mówię: „Nie, tata, nie wyrzucili mnie. Zdałem do szkoły teatralnej”. I zamiast go ułagodzić tą wypowiedzią, to jeszcze dolałem oliwy
do ognia. Bo wyrzucenie ojciec byłby jakoś przebolał. Ale tego, że poszedłem wbrew woli ojca do szkoły teatralnej, to już nie. Pierony się posypały. Te śląskie. Salwowałem się ucieczką, a później, kiedy już zostałem aktorem, kiedy już miałem jakieś chwalebne efekty, prasa o mnie pisała pochlebnie, ojciec mówił: „No, toć przeca on to po mnie odziedziczył”. Taka przewrotność się u rodziców ujawnia niekiedy.
I tu było właśnie: „Moja krew!”. A tata chciał, aby pan był górnikiem. I pan przez cały rok górnikiem był.
Byłem górnikiem. Miałem takie zdarzenie. Pracowałem w kamielni. Myśmy nie fedrowali, jak się po śląsku czy po górniczemu mówi, węgla, tylkośmy robili przekopy. Albo szybiki od dołu do góry się robiło też…
Ciężka praca, prawda?
Ciężka praca – w kamieniu. A jeżeli się wdycha pył kamienny, to powoduje pylicę. Nieodwracalne zniszczenie płuc. W dodatku górnik przodowy był rozliczany od metrów, od tego, ile tam metrów postępu było. No to szedł jak najszybciej do przodu, do przodu i nie dbał o zabudowę tego, co z tyłu. O bezpieczeństwo wasze. A myśmy ładowali. Mieliśmy takie szufle, łopaty i trwał odstrzał. Leżały płyty stalowe, żeby łatwiej było zbierać węgiel. Chwała Bogu, stałem na tej płycie. W pewnym momencie nastąpiło oberwanie sufitu. Kamień uderzył mnie w głowę, a myśmy wszyscy musieli mieć kaski.
Na szczęście nogi mi się poślizgnęły na tej płycie – i to mnie uratowało. Górnik przodowy zauważył, co jest, chwycił mnie za nogi i wyciągnął. I wtedy wszystko trzasło! Gdyby nie ten jego odruch, toby mnie teraz nie było na tym świecie. Potem mnie prosił, żeby o tym nikomu nie
mówić. I ja oczywiście nikomu nie powiedziałem.
I to był ten zakręt, ten zwrot w pana życiu, prawda?
Ten zakręt może nie nastąpił z jakiejś bojaźni. Ojciec sobie wyobrażał, że górnik to jest taki stabilny fach, taki dobry zawód. Dach nad głową.
Deszcz ci nie pada na głowę, zawsze jest ciepło. Bo tam niekiedy jest aż za ciepło. Ale moja decyzja nastąpiła, kiedy byłem w zespole rapsodycznym przy Wojewódzkim Domu Kultury. Tam gdzieś połkną łem bakcyla teatru. I to potem się odezwało na politechnice. Te wszystkie moje ulubione przedmioty ścisłe… Ni stąd, ni zowąd, poczułem się jak na tureckim kazaniu. I tak mi brakowało dawnego środowiska, kolegów, zespołu, nastroju, tego wszystkiego. To spowodowało, że się zdecydowałem i jednak poszedłem do szkoły teatralnej.
Do tego potrzebna była odwaga i odważne mierzenie się z samym sobą. Panie Franciszku, jakim pan był dzieckiem?
Trudno mi oceniać samego siebie w dzieciństwie. Oczywiście, kiedy to konfrontuję z dzisiejszymi dziećmi, z dzisiejszą młodzieżą, to myśmy byli bardzo ulegli wobec rodziców. Bardzo pokorni. Aż do tego momentu, kiedy powiedziałem: nie! Prawda?
Dosyć późno powiedział pan nie.
Ale to były inne czasy. Dziś, jeżeli ktoś nie ma dużej werwy egzystencjalnej, to sobie nie poradzi na tym szalenie pędzącym świecie. I młodzież się przystosowuje do czasów.