Go to content

„Pierwszym krokiem, żeby w relacji stać się widzialnym nie jest oczekiwanie, że ta druga strona nas zobaczy”

fot. pick-uppath/iStock

„Jestem dla niej niewidzialna!”, zadzwoniła do mnie przyjaciółka i żaliła się na drugą przyjaciółkę i przy okazji wspólniczkę. „Tylko ona i ona, ja się w ogóle nie liczę” powtarzała. Pomyślałam, ile tworzymy takich relacji, gdy sami się spychamy w kąt (albo ktoś nas spycha, a my na to pozwalamy), a ktoś inny, jego potrzeby, oczekiwania zajmują całą przestrzeń. Niedawno o podobnej sytuacji mówiła mi koleżanka, której siostra jest „królową relacji”, innym razem kolega narzekał, że w jego rodzinie jego oczekiwania nie są ważne. Jak to zmienić? Jak stać się widzialnym? Dla innych, ale przede wszystkim dla siebie. Jak stanąć nogami mocno na ziemi i powiedzieć; „Teraz ja”.

Pomocy w tym, jak stać się dla siebie ważną, szukałam u Joanny Chmury, psychoterapeutki.

Co to właściwie znaczy być widzialnym?

Bycie widzialnym dla mnie, z perspektywy kobiety, psycholożki i osoby, która raz bywa widzialna, a raz niewidzialna oznacza odwagę, mówiąc językiem psychologicznym, odwagę pokazywania siebie w prawdzie. Czyli w swoim „prawdziwym rozmiarze”. My, kobiety, ale nie tylko, bo mężczyznom również to się zdarza, często siebie umniejszamy. Mówimy, na przykład, tego jeszcze nie umiem, tu muszę się podszkolić. Albo umniejszamy siebie, przesuwając swoje potrzeby na bok, żeby ktoś inny mógł realizować swoje. To też jest znikanie, bo jest coraz mniej przestrzeni czy czasu dla nas, zmniejszamy swoje potrzeby do absolutnego minimum, aż w końcu zapominamy, że je w ogóle mamy.

Druga strona tego samego medalu to tzw. powiększanie siebie. Tak się dzieje wtedy, kiedy wszystko robimy same, wszystko kontrolujemy, na wszystko chcemy mieć wpływ. Inni są nam niepotrzebni, bo stajemy się wtedy tak duże, tak samowystarczalne, mądre, że ludzie przestają dostrzegać w nas człowieka, a zaczynają widzieć w nas maszynę, cyborga. Przyzwyczajamy wtedy otoczenie, że my i tak zawsze dajemy radę i niezamierzenie stałyśmy się również niewidzialne, ze swoimi potrzebami, lękami, emocjami. Jedna i druga skrajność sprawia, że znikamy a widzialność zaczyna się gdzieś po środku, czyli w tej takiej doskonałej niedoskonałości.

To powiększanie siebie to przypadłość perfekcjonistek?

To przypadłość osób, które wszystko na siebie biorą, często właśnie perfekcjonistek. Pandemia świetnie nam pokazała, jak bardzo ten mechanizm jest kruchy. Te z nas, które tak genialnie wszystko ogarniały, zaczęły nie dawać sobie rady, bo nie było takiej możliwości, żeby wszystko ogarnąć. Przyszedł moment, że trzeba było przeorganizować rzeczywistość domową i zawodową. Działając jednak według starego schematu nie byłoby na to szans, więc trzeba było sięgnąć po pomoc, czy „przyznać” się do tego, że  „teraz potrzebuje inaczej”, bo inaczej nie dam rady. Ale to wymagało właśnie odwagi pokazania siebie.

Kiedy bywasz niewidzialna?

Kiedy miałam szesnaście lat zachorowałam na anoreksję. Stawałam się więc z każdym znikającym kilogramem coraz mniej widoczna. Znikałam więc dosłownie, fizycznie. W systemach rodzinnych jest tak, że jeśli dziecko, nie dostaje uwagi, może chcieć samo zniknąć, żeby już nikomu nie zawracać głowy, żeby już nikt się nim nie przejmował, zajmował.

Ale teraz, kiedy już wyszłam z zaburzeń odżywania, i jestem zdrową czterdziestoletnią kobietą, to ta niewidzialność i tak mi się zdarza. Na spotkaniach zespołowych w projektach biznesowych, w których działam, zdarza mi się milczeć, boję się wyjść z jakimś pomysłem, bo wydaje mi się, że może to, co chcę zaproponować jest za mało naukowe, za mało racjonalne, nie jest wystarczająco dobre. Zdarza mi się, więc nie wypowiadać swojego zdania, czego potem oczywiście żałuję i piszę po spotkaniu maila: „Słuchajcie, a może jeszcze to…” i wtedy staję się widzialna sama dla siebie ale też dla innych. To są takie mikro momenty, kiedy zmniejszam się psychologicznie o kilka rozmiarów, bo mi się wydaje, że osoby, z którymi rozmawiam są „większe” czyli bardziej wykształcone, ze świetnych uniwersytetów, ze znakomitym doświadczeniem a ja jestem „tylko magistrem”.

Zdarza się też, że staramy się być niewidzialne dlatego, że jakiejś części siebie nie akceptujemy, nie lubimy i za żadne skarby nie chcemy jej pokazywać światu. I co się wtedy dzieje? Nie pokazujemy nie tylko tych części „brzydkich” ale też innych kawałków siebie.  Albo pokazujemy tylko te, które społecznie akceptowalne, dobrze „się sprzedają”. Tracimy wtedy coś, co nazywa się spójnością psychologiczną.

Ten sam mechanizm również dotyczy relacji, i tego, że czujemy się w niej niewidzialne. Pierwszym krokiem, żeby w relacji stać się widzialnym nie jest oczekiwanie, że ta druga strona nas zobaczy. Bo ona nas zobaczy dopiero wtedy, jak my same zaczniemy siebie dostrzegać. Czyli nie będę mówiła, że mój partner nie dostrzega moich potrzeb, bo „ja już przecież piąty raz o czymś mówię, a on dalej czegoś nie robi”. Bo być może to się dzieje dlatego, że ja mówię o tej potrzebie tak pokrętnie i niewyraźnie bojąc się odrzucenia, że sama ją wypieram, a jemu przypisuje nie zrozumienie i odrzucenie, chociaż tak naprawdę to sama ją umniejszam, minimalizuję, albo wstydzę się, że ją w ogóle mam.

Na przykład?

Wymagam od partnera, że będzie bezwarunkowo akceptował moje ciało i np. mam pretensję, że nie mówi mi, że pięknie wyglądam, nie docenia ubioru, mięśni, wagi. Tyle tylko, że ponieważ sama mam z tym kłopot i wątpliwości, sama nie czuję się pięknie, nie akceptuję swojego ciała to próbuję, żeby jego słowa były plastrem na moją ranę. A to tak nie działa. Najpierw same musimy się opatrzyć, uzdrowić to, co chore, siebie zaakceptować, żeby jego czy jej słowa miały gdzie wylądować. Kiedy my siebie nie akceptujemy, to akceptacja z zewnątrz w tym nie pomoże. To działa odwrotnie. Kiedy ja zaakceptuję siebie, to dopiero wtedy akceptacja zewnętrzna ma gdzie zamieszkać.

Moja przyjaciółka, która czuje się niewidzialna w relacji ze wspólniczką mówi, że ostatnio nie śpi, nieustannie boli ją brzuch. Czy to może być objaw tego, że zaniedbuje siebie psychicznie?

O czymkolwiek byśmy nie rozmawiały, nieważne o jakich problemach, to ciało z nami je przeżywa. Bezsenność jest, na przykład, podświadomym sposobem organizmu na radzenie sobie z jakimiś trudnościami. Druga, trzecia, czwarta godzina, my nie śpimy, a świat śpi. Symbolicznie jesteśmy widzialne w czasie, kiedy inni na nas nie patrzą, kiedy inni śpią. Ja nie śpię ale nikt tego nie widzi.

Napady paniki, lęku, zaburzenia trawienia, przewlekłe stany zapalne, migreny- te wszystkie rzeczy mogą się brać z zaburzenia pewnej równowagi psychologicznej, czyli na przykład nieumiejętności znalezienie równowagi między dawaniem a braniem. Często robimy rzeczy dla innych, zajmujemy się innymi a zapominamy o sobie. To tak jakby organizm mówił: „Skoro ty się sobą nie zajęłaś, to teraz zajmę się tobą ja, położę cię do łóżka”. Ciało jest sprytnym, pięknym, złożonym organizmem, które przeżywa z nami życie i wielokrotnie jest mądrzejsze od nas, więc pierwsze daje sygnał, że coś jest nie tak, że trzeba się czymś zająć. Pytanie tylko, jak szybko usłyszymy jego głos?

Pierwszy krok do zmiany to?

Jeśli już wiemy, że musimy coś zmienić, to już zrobiłyśmy pierwszy krok. Nawet to, że nie wiemy od czego zacząć, ale już się zatrzymałyśmy i stwierdziłyśmy, że coś trzeba zrobić, to też jest ruch w kierunku zmiany. Bo zdarza się nam przebiegać przez życie nie zwracając uwagi na sygnały z ciała, na to, że nam się kolejna relacja rozsypuje, zmieniamy po raz szósty pracę w ciągu dwóch lat, że przeoczamy znaki, które wyraźnie mówią, że jest w naszym życiu dysharmonia. Samo dostrzeżenie tego jest już pierwszym krokiem. Drugim jest sięgnięcie po pomoc w budowaniu samoświadomości. To może być psychoterapia, coaching, praca z ciałem ale też wejście na duchowe ścieżki rozwoju. Ścieżek samopoznania jest bardzo dużo, ważne, by mieć z tą właściwą, którą wybierzemy tzw. „chemię”. Tak samo ważna jest chemia tutaj, jak w relacjach. I kiedy już idziemy wybraną ścieżką i zaczynamy budować samoświadomość, to przychodzi taki moment refleksji, psychologicznego remanentu zaczynającego się od pytania: Z czego ja właściwie jestem zbudowana?

Czyli?

Z jakich przekonań? Bo być może jestem przekonana, że kobieta nie może odnieść sukcesu finansowego, czyli nieświadomie wyniosłam przekonanie, że to mężczyzna zarabia więcej. Albo, że dobry związek to taki, w którym nigdy nie mówi się wszystkiego albo, że jak komuś powiem kocham, to „osłabiam” swoją pozycję. Podczas tej drogi do samopoznania będzie dużo momentów, kiedy powiem: „Aha, mam to”, to będą momenty łapania, że są jakieś przekonania, które nosimy w plecaczku na plecach, ale one ani nie są nasze, ani w nie do końca nie wierzymy i co więcej, już ich nie chcemy ale jeszcze z jakiegoś powodu się ich trzymamy. To jest czas autorefleksji. Po nim nadchodzi czas kruszenia tego, z czego jesteśmy zabudowywani i budowania siebie na nowo. Już bez rzeczy, które nam nie służą, które są nieprzydatne. Czyli np. mamy taki rodzinno-kulturowy przekaz, że „jesteśmy umysłem humanistycznym i w żadnym zawodzie inżynierskim się nie odnajdziemy”. A dopadło nas wewnętrzne pragnienie, żeby zmienić ścieżkę kariery, być może właśnie na tę ścisłą. I musimy się poboksować z tym przekonaniem, pokruszyć je i może wbrew otoczeniu, rodzinie powiedzieć: „Koniec, już tego nie chcę, to mi przeszkadza. Kończę pracę humanistki i idę w kierunku, w którym do tej pory mnie nie widzieliście”.

Te przekonania mogą też dotyczyć budowania naszych relacji. Na przykład kurczowego trzymania się myśli, że jest się niewystarczającą, że trzeba się zawsze bardziej starać i zabiegać o miłość. Bo to wpływa na sposób budowania relacji z drugim człowiekiem. Przestaje ona być partnerska a staje się zależna, hierarchiczna.

A Ty jakie miałaś przekonania?

Bardzo długo miałam przekonanie, że osoba z taką przeszłością, jak ja nie może być psychologiem.  Psycholog przecież nie może mieć w swoim doświadczeniu zaburzeń odżywiania. Co było samo w sobie zabawnym paradoksem, bo poszłam na psychologię głównie dlatego, że myślałam, że tam się wyleczę.

Ale jednak długo myślałam, że jak się ludzie dowiedzą o tym, to będę skreślona zawodowo. Potem okazało się, że jest zupełnie odwrotnie. Wiele osób uważa, że moja przeszłość mnie „uautentycznia”, że swoje przeszłam i niektórzy dzięki temu łatwiej się otwierają, chętniej pracują ze mną nad swoim wnętrzem, bo czują, że ja wiem, jak to jest. Po prostu czują się pewniej pracując z kimś, kto nie jest idealny ale komu udało się to zaakceptować.

Moje przekonania prywatne są czasem pochodną tego, co myślę o swoim ciele. Zdarza mi się wpadać w pułapkę, że żeby pokazać się na plaży, basenie latem, jak jest bardzo gorąco, muszę mieć ciało „odpowiednio” do tego przygotowane. Wikłam się wtedy np. w taką myśl, że ono jest niewystarczające, żeby chodzić w krótkich spodenkach i muszę te nogi zakrywać.  Ale gdy tylko sobie to uświadomię w sytuacji, gdy jest trzydzieści stopni na zewnątrz i chcę iść na spacer, w tych właśnie spodenkach na tym właśnie deptaku wzdłuż plaży, to włączam ekstra czujność i uważność na siebie. Robię wszystko, żeby nie poddać się temu przekonaniu, nie uwierzyć mu. Teraz już potrafię bardzo sprawnie rozebrać moje myśli na czynniki pierwsze.  „Okej, mam to przekonanie, ale ono nie jest moje, wynika z zamierzchłej przeszłości, zostawiam je, zakładam spodenki i idę, bo teraz uczę się „nowego” i jakakolwiek jestem na ten moment, to jestem wystarczająca”. I nowe jest to, że wiem, że każde ciało jest piękne i moje też jest piękne i wystarczające. To nie znaczy, że czegoś bym nie pozmieniała, ale akceptuję to, jakie jest teraz i jednocześnie pracuję nad nim ale nie z lęku ale z miłości i marzeń.

Czasem te przekonania, które odkrywamy są martwe, a czasem są ciągle żywe i wtedy kłania się, potrzebna na tu i teraz, praca. Łapanie tych myśli, uczuć, które wywołują ból i w duchu empatii, z miłością życzliwością do siebie, rozbrajanie ich.

Ja stale przyglądam się różnego rodzaju kobietom, obserwuję, w jaki sposób one noszą swoje ciała, chociaż teoretycznie odbiegają one od kanonu urody wyznaczonych na wybiegach. Uczę się od nich, jak mogłabym to robić ja. Patrzę na jakąś osobę i myślę: „Boże, jaka ona jest piękna i z gracją nosi te szorty, a przecież nie wygląda jak Ania Rubik czy Monika Bellucci”. Mój krytyk wewnętrzny w tej samej sekundzie zaczyna swoją stałą śpiewkę: „Ale ty nie możesz”. I wtedy mu odpowiadam: „Ale zaraz, chwileczkę, przed chwilą nam się podobało co tutaj widzieliśmy u kogoś, to czemu nie możemy u mnie, w czym tkwi różnica?”

Jakie przekonanie nas blokują?

To, o którym wspomniałaś wcześniej, to z którym walczy pięknie Martyna Wojciechowska. Najgorsze przekonanie na świecie: że jesteśmy niewystarczające. Niewystarczająco szczupłe, mądre, wykształcone, gotowe, takie, śmakie, owakie . Niewystarczające, by żyć, cieszyć się, realizować. Takie przekonanie trzyma nas, jak guzik „Stand by”,  niby jesteśmy przygotowane do biegu, stoimy w blokach startowych, a tu nagle podchodzi trener i mówi, wiesz co, wróćmy jeszcze na chwilę na siłownię, bo musimy jeszcze się bardziej przygotować. A nasz mecz się w tym czasie rozgrywa. Czy to czekanie dotyczy awansu, zakładania rodziny, nie zakładania rodziny, czy zmiany życiowej to już są wtórne rzeczy. Pierwotna jest myśl, że jeszcze nie jest ten czas na coś. Jeszcze muszę najpierw zrobić coś, żeby osiągnąć coś.

I tak mijają lata?

Dokładnie. Mijają. Ale ruch w kierunku zmiany to nie jest jeden wielki krok, to seria małych kroków.  Widziałam ostatnio rozmowę Magdy Mołek z Natalią de Barbaro. I tam jest taki moment, w którym Natalia mówi o byciu widzialną dla samej siebie. Mówiła o tym w innym kontekście, ale to mi pomaga odnieść to do siebie, zauważać samą siebie, swoje potrzeby i za nimi podążać. Natalia mieszka pod Krakowem i może dostać się do centrum miasta może różnymi trasami. Za każdym razem, kiedy wsiada do samochodu to pyta swoją wewnętrzną Natalię, którą drogą ona chce jechać. To są takie mikro rzeczy, uczące nas pytania siebie:” Na co ty teraz masz ochotę, co byś chciała zjeść, a teraz jak masz pięć minut między jednym a drugim zoomem, co byś chciała, może kawę ci zrobić?”. To trochę tak jakbyśmy skopiowały siebie, postawiły obok i miały cudowną przyjaciółkę, która cały czas jest skupiona na tym, czego my potrzebujemy.

Tak, czytałam o tym w Twoim jednym wywiadzie. A my często potem sobie wyrzucamy, że to egoizm. Takie zajmowanie się sobą, pytanie, analizowanie.  To też nasze przekonanie?

Trochę nasze, a trochę pokoleniowe i trochę społeczne. Przecież jeszcze do niedawna panowało przekonanie, prawdziwa matka to jest ta, która się poświęca, zapomina o swoich potrzebach na rzecz potrzeb innych i że, o zgrozo, to jest wyraz prawdziwej miłości. Bardzo się z tym nie zgadzam. Wyrazem wielkiej miłości do dziecka, czy w ogóle do najbliższych jest danie im takiej przestrzeni, w której oni, dzięki przebywaniu z nami stają się najlepszą wersją siebie. Co to oznacza? Że jeśli ja poświęcam się, nie idę na studia, nie byłam u fryzjera, nie pielęgnuję relacji przyjacielskich, nic dla siebie nie robię w imię czasu, który poświęcam na opiekę nad dziećmi, to czego ja uczę te dzieci? Uczę tego, że trzeba się w życiu poświęcać, negować swoje potrzeby, bo są inne rzeczy ważniejsze niż ja sama. Nie wyposażam ich w zdrowe zachowania wspierające dobrostan wewnętrzny, bo modeluje w nich swego rodzaju ułomność, którą ja mam w sobie.

Jeśli naprawdę kocham, to uczę bliską mi osobę dbania o swoje potrzeby, pytania samych siebie, czego chcą i realizowania tych potrzeb. Prowadzę warsztaty dla kobiet, dziewczyny czasem mówią: „Będę  u ciebie tutaj trzy dni na warsztatach i już mam wyrzuty sumienia, że nie jestem w domu”. Starsze, bardziej doświadczone koleżanki mówią im wtedy:  „Ale to jest trochę tak, że jesteś tu po to, żeby stać się najlepszą wersją siebie, zbliżyć się do poznania siebie. To jest najlepsza lekcja, którą możesz im w domu potem przekazać. Czyli trochę tu jesteś dla siebie, ale trochę też dla nich, żebyś umiała nauczyć ich, jak najwięcej  zdrowych sposobów na życie, a przecież negowanie swoich potrzeb, umniejszanie siebie, stawanie się niewidzialną nie prowadzi w żadne dobre miejsce.”

Co się dzieje, kiedy zauważamy siebie? Zaczynamy się budować?

Dużo się dzieje. Jeśli zaczynamy myśleć, a potem wprowadzać nawet tez drobiazgi do naszej codzienności, to przede wszystkim zmienia się jakość naszego życia. To też oznacza, że nasze otoczenie zaczyna doświadczać nas w innej wersji. To jest piękny i jednocześnie trudny moment, bo możemy być w takim otoczeniu, które nie lubi naszej nowej wersji, czyli nie lubi tej zmieniającej się Asi, która mówi: „Wiesz co, nie zrobię tego, mogę zrobić we wtorek o 17,00  teraz mam inne plany”. A przyzwyczaili się , że jestem na każde zawołanie. Otoczenie może się buntować, oceniać: „ Chodzisz na tą terapie, kompletnie ci odbiło”, komentować, że kiedyś to było lepiej. Matce odbiło, ojciec przechodzi kryzys wieku średniego. Ważne, by wtedy nie pomyśleć, że jednak wybrałyśmy złą drogę.  System rodzinny to taki byt, który dąży do jak najmniejszego wydatkowania energii, czyli jak już się przyzwyczaił do czyjegoś postępowania to nie lubi się zmieniać. Tyle tylko, że jeśli jeden element w systemie się zmienia, to ten system musi też się zmieniać i musi się dostosować. Trzeba nam, tym które rozwijają się wewnętrznie, wytrzymać ten moment, kiedy system będzie oporował, komentował, wyśmiewał. Na to też warto się przygotować, że zmiana nas w środku nie zawsze będzie zachwycała wszystkich dookoła.

Co więcej ta zmiana w nas może nas samych przerażać, szczególnie na początku. Możemy się dziwić, że powiedziałyśmy wprost szefowi, że jednak zoom o 20.00 to nie jest dobry moment i zdzwonimy się następnego dnia w czasie pracy. Same się możemy bać: „Boże, powiedziałam to, on się na mnie obrazi, jakoś skomentuje albo mnie zwolni’. Dlatego warto mieć przynajmniej jedną osobę, która będzie kibicować nam w tej zmianie, czy to jest terapeuta, mąż, przyjaciółka, partner, wszystko jedno. Chodzi o to, żeby ktoś nas wspierał i mówił: „To jest okej, oni mają prawo tak reagować, a ty masz prawo trzymać się swojego zdania. Masz prawo odmawiać, myśleć o sobie, dać sobie przestrzeń”.

A jak nie przesadzić w drugą stronę? Jesteśmy w terapii i nagle wszystkim i wszystkiemu zaczynamy stawiać granicę, czasem aż nieświadomie bywamy agresywne i mylimy to z asertywnością.

To przesadzanie jest dość naturalne. To tak, jak się uczymy tańca i nowego kroku. Na początku i taniec, i nasze kroki mogą być przerysowane, nadmierne, za szybkie, jak z ciałem, który musi się nauczyć. Warto sobie uświadomić, że może być taki etap, że „wychylimy się za bardzo w drugą stronę”, zachłyśniemy się nowymi możliwościami. Warto jednak pamiętać i czuwać, że to tylko etap na drodze budowania prawdziwej asertywności.

Do tego często dochodzi tzw. pułapka neofitów, że zaczynamy wszystkich terapeutyzować, namawiać na terapię, warsztaty, szkolenia i książki. Jesteśmy tak zachwycone zmianą, że wszystkich chcemy nią zarazić. A człowiek musi być gotowy, żeby chcieć się zmieniać. Dlatego otoczenie mówi: „dobra tam, przestań, już nie gadaj tyle o tych warsztatach”.

Dużo osób też się odsuwa. Zawsze mnie to zastanawia, czy jeśli się zmieniamy, to tracimy innych? To reguła?

Trochę ludzi na pewno stracimy, ale też dlatego, że my zaczniemy się zastanawiać, z kim chcemy spędzać czas, z którymi jest nam po drodze, z którymi mamy podobne wartości. W wyniku tej analizy część naszego otoczenia się przerzedzi i po prostu zwyczajnie odejdzie, bo w trakcie swojego rozwoju widzimy, że niektóre relacje nas już męczą. Już nas tak nie śmieszą pewne dowcipy, już nie poddajemy się tak łatwo sprzeczkom, manipulacji, nie zachwycamy się tak niektórymi osobami. Ale na ich miejsce przyjdą nowi ludzi, którzy na tym etapie naszego rozwoju będą najlepszymi kompanami do niekończącej się podróży w kierunku naszego wnętrza.