Jest taki moment, tuż po wejściu do tramwaju w mieście, które nie jest twoim miastem, że nagle zdajesz sobie sprawę, że nie masz pojęcia, jak skasować bilet. Nie dość, że ten bilet różni się znacznie od tych, które kupujesz na co dzień, to w dodatku kasownik zupełnie nie przypomina tego, z którego stale korzystasz.
Co wtedy robisz? Proste – czytasz instrukcję: „bilet kasujemy paskiem do dołu”… Gdzieś pomiędzy zastanawianiem się, o który pasek chodzi (bo jak na złość paski są dwa – po jednym z każdej strony), a tym czy na pewno wsiadłaś z przyjaciółką do dobrego tramwaju, wreszcie podejmujesz decyzję i wkładasz bilet paskiem, który uznałaś za odpowiedni – do dołu.
Zapobiegawczo pytasz jedną z pasażerek, czy tramwaj dowiezie cię na ulicę Domaniewską i wtedy zdajesz sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy, że do tramwaju właśnie wchodzą kontrolerzy. Tak właśnie było w moim przypadku i nie muszę dodawać, że nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, przecież miałam bilet i to w dodatku skasowany!
Uśmiechnęłam się życzliwie do Pana Kanara i pytając go, czy na pewno wybrałam dobry tramwaj (jako, że wspomniana Pani Pasażerka nie była tego pewna), podałam mu swój bilet. Wtedy uświadomiłam sobie absurd sytuacji, nikt nie był mi wstanie udzielić odpowiedzi na pytanie, dokąd właściwie jedzie ten tramwaj! Co za komedia pomyślałam, ale już po chwili komedia zamieniła się w dramat, bo Pan Kanar zażądał moich dokumentów!
Okazało się, że wybrałam niewłaściwy pasek. Wszystko skończyło się dobrze, bo o czym przekonuję się codziennie, w tym mieście ludzie są życzliwi i pomocni. Oczywiście musiałam wysiąść z tramwaju i po raz kolejny odkryłam, jaką rolę pełnią szczere kobiece łzy. Pamiętam, że zakładając czarne okulary (kamuflujące widoczne jeszcze ślady słabości) powiedziałam do Magdy: to jest miasto siły i walki, tutaj trzeba być twardym i odważnym. I nie wiem dlaczego, ale właśnie wtedy po raz kolejny dotarło do mnie, że to jest ideale miejsce dla mnie. Tę historię przypomniałam sobie kilka dniu temu, kiedy odwiedził mnie znajomy z Katowic i powiedział, że na miejsce spotkania na Nowym Świecie wolał dotrzeć pieszo, bo za każdym razem ma w Warszawie problem z biletami. Chodzi może o pewien symbol, ale to o czym opowiedziałam świadczy o tym, jak bardzo to miasto jest niepoznane, niezrozumiane i może właśnie dlatego przez tak wielu nielubiane i nieakceptowane? Nie wiem, ale myślę, że z miastem jest jak z człowiekiem. Trzeba je poznać, odkrywać każdego dnia po trochu. Z czasem można je polubić i nagle zdać sobie sprawę z tego, że wpadło się po uszy! Że to jest już miłość. Dwa i pół roku minęły od chwili kiedy tramwaj szczęśliwie dowiózł mnie na rozmowę kwalifikacyjną, trzy dni później zamieszkałam w Warszawie.
Na początku wszystko jest nieznane, obce. Chodzisz po ulicach, które trochę znasz, ale z niczym ci się nie kojarzą, odwiedzasz i zwiedzasz, ale robisz to jak zdezorientowany turysta. A potem jest ten moment, kiedy już przespacerowałeś i posmakowałeś klimat tego miasta, jedynego w swoim rodzaju miasta i już dobrze wiesz! Wiesz, gdzie w twojej okolicy kupić świeży, chrupki chleb, gdzie najlepiej smakuje ci lampka wina białego, a gdzie czerwonego, a gdy przechodzisz ulicą, macha do ciebie ulubiony sprzedawca kwiatów i daje zniżkę na kolejny bukiet gladiolii spod Hali Mirowskiej. A potem nieśpiesznie idziesz przez park do ulubionej kawiarni, żeby poczytać książkę i spotkać się z przyjaciółką. Wtedy nie jesteś już turystą, jesteś mieszkańcem! Wiecie, co znaczy flancowany? Ja dowiedziałam się przypadkiem, od mojej koleżanki, która w trakcie spaceru, gdzieś pomiędzy Placem Konstytucji, a ul. Koszykową powiedziała, że na kogoś takiego jak ja mówi się Warszawiak flancowany -taki, który nie pochodzi stąd, ale kocha to miasto tak bardzo, że staje się jego częścią.
Nie urodziłam się w Warszawie, nie wychowałam, ani nawet tu nie studiowałam, jednak co ciekawe, odkąd pamiętam marzyłam o tym, żeby tu zamieszkać. Marzenie mało racjonalne i pewnie dla wielu mało wybredne – bo przecież na świecie jest niezliczenie dużo ciekawszych i piękniejszych miast – jednak w moim przypadku to pragnienie zawierało logiczny pierwiastek. Przeczytałam niedawno, że więcej dziedziczymy po Dziadkach niż po Rodzicach, właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że dziedziczymy także ich marzenia i wspomnienia… Do dziś pamiętam opowieści mojej Babci, która spędziła w Warszawie swoją młodość. T u poznała i pokochała mojego Dziadka, przeżyła tutaj piękne chwile, do których po latach chętnie wracała i wspominała. Moim Dziadkom życie w Warszawie przerwała wojna, nigdy nie wrócili tu już na stałe. Myślę jednak, że tęsknili za tym miastem, jak za kimś z kim przeżyło się coś pięknego, a kogo utraciło się bezpowrotnie.
Moje marzenie spełniło się dwa lata temu! Moje życie ze Śląska przeniosło się do Warszawy. W moim śródmiejskim mieszkaniu w jednym z okien powiesiłam firanę utkaną ręcznie przez moją Babcię, a na toaletce postawiłam ślubne zdjęcie moich Dziadków zrobione na Placu Trzech Krzyży. Jestem im wdzięczna, że zarazili mnie miłością do miasta, które dzisiaj jest mi bardzo bliskie. Wciąż jednak nieodkryte i niepoznane. Stąd właśnie pomysł na blog, który powstał z miłości do miasta. Mam nadzieję, że stanie się miejskim przewodnikiem dla wszystkich, którzy chcą poznać to miasto z perspektywy spacerowiczki z aparatem w dłoni. Z perspektywy Warszawianki flancowanej!
Zosia Zabrzeska – urodzenia i z charakteru Ślązaczka, z zamiłowania i zamieszkania Warszawianka. Pracuje na Warszawskim Służewcu, a wolny czas wykorzystuje na to, aby cieszyć się życiem w Wielkim Mieście, jej Mieście. Niespełna rok temu założyła blog o Warszawie . Motywacją do stworzenia „Warszawianki Flancowanej” była miłość do Miasta, któremu jest wdzięczna za to, że jest tak bardzo otwarte i gościnne. Warszawa jest jej bliska, trochę jak drugi człowiek, albo raczej jak ukochane miejsce… Lubi ją nazywać swoim miejskim domem, bo tutaj naprawdę czuje się jak u siebie. A pisze o niej dlatego, żeby się jej za to wszystko, co jej daje odwdzięczyć, ale też po to, aby inni mogli doświadczyć jej ciepła i poznać ją lepiej.