Facet się rodzi i dostaje miłość. Kobieta się rodzi i dostaje niekończącą się listę obowiązków. Od dziewczynki przez kobietkę po dojrzałą kobietę, pierze jej rodzina mózg. Chłopczyk tymczasem sobie hasa po sąsiedztwie, wdaje się we wszelakie towarzystwa, mamusia mu prasuje, układa w szafeczkach, skarpeteczki do koloru, buciki na sznurówki w rzędzie. Za wzór ma tatusia, a mamusia kocha go bezgranicznie, bez względu na wzgląd. Sobie więc młody panicz rośnie, życiowe plany snuje, czasem zrobi komuś dzieciaka przedwcześnie, czasem w prawdziwy biznes pójdzie i na milionera się wyklaruje, innym razem do polityki się zaprzęgnie bo ma taką fantazję, że teraz to on będzie jeszcze bardziej tworzył świat. Życie płata mu rzecz jasna różne figle, bywa że i surowo doświadcza, ale cóż …. takie jest życie. Jak w komunie, wszystkim po równo, chłopak czy dziewczynka. Grunt, że jeśli chodzi o mamusię to synuś najczęściej albo kochany jest nadmiernie albo przynajmniej matka mu się nie wtrąca w życie z receptą na każdy krok. To wystarcza do tego, by młody chłopak, już wkrótce mężczyzna, żył życie jakby bardziej od siebie zależne, samosprawcze i mniej na łańcuchu.
Dziewczynka tymczasem…. No pożal się nad nią Boże. Litanię oczekiwań słyszy od dziecka, wieczne rozkazy, nakazy, zakazy i inne „azy” przy pomocy których musztrowana jest na kobietę z wariackim wręcz zapałem przez matkę i wszystkie inne babki, które napatoczą się dziewczynce w życiu. Bo kobiety w życiu dziewczynki to mocarzowe. Z reguły. Choć bywa pewnie i tak, że nie mają żadnego impaktu bo same są niewidzialne i muślinowe takie. I tak źle i tak niedobrze, bo silna kobieta i słaba kobieta w życiu dorastającej, kształtującej się kobietki to katastrofa na każdym z biegunów. Jej efekt, jakże opłakany, to kobieta pogubiona, niezbalansowana, a do tego nierozumiejąca dlaczego w życiu nieustannie na różnorakie przeszkody trafia.
No bo właśnie… Kobieta w życiu kobiety. Jakże wiele kryje się w tym związku. Z jednej strony solidarność jajników, z drugiej wredota i złośliwość o jakiej nie śniło się filozofom (tym płci męskiej rzecz jasna). Kobieta bowiem potrafi. W każdym departamencie, czy to w tym wspierającym inne dziewuchy czy to w tym wykańczającym konkurentki. Jak się solidaryzujemy, to ustawy w sejmie nie przechodzą. Babska potęga straszną jest nawet dla posłów, którzy przecież żyją przekonani, że rozumy pozjadali. Nie na tyle jednak by opór stawić kobiecie z wieszakiem. Tu sprawy, nawet faceci mają prawidłowo poukładane, że jak te baby tak się skrzykną to lepiej nie stawiać oporu i potulnie wycofać się z pola bitwy (mamusia bowiem jakby nie kochała, tak na tyle rzeczywistość dobrze widziała, żeby tę jedną, zachowującą notabene przy życiu informację, synkowi w oprogramowaniu przekazać). Girls’ power to jest bowiem power i świat powoli zaczyna rozumieć, że tak właśnie jest.
Potem jest departament „konkurencja” i jej różnorakie odmiany zawierające zazdrość, zawiść, złośliwość, ogólną niechęć, czy czystą, meduzowatą, obślizgłą wredotę. Tutaj kobietki nie mają sobie równych. Zwłaszcza jeśli poruszają się czy to na polu zawodowym, czy też związkowym. Oj zdarzają się w tych kategoriach mistrzynie takie, że gdyby nie motywacja, która jest napędzającym je paliwem, to człowiek w głębokim ukłonie uznania by się z lubością przed nimi pogrążył.
O ile jednak solidarność jajników to koncept jakże wzniosły, piękny i z idealnej miłości chyba wypływający o tyle ta druga dyscyplina, w której się specjalizujemy, wynika najwyraźniej z jakiegoś poważnego błędu wychowawczego. Ktoś nas bowiem konkurowania nauczyć kiedyś musiał, zwłaszcza jeżeli majstersztyk potrafimy odstawić w tym temacie taki o jakim świat nie słyszał. Niemożliwe to przecież by dziewczę urodziło się z takim talentem, tenże jak bowiem wszyscy wiemy, talentem jest nabytym, wyuczonym, wyszlifowanym na pięć plus. A więc kto? Matki, babki, mocarzowe? To one wstrzyknęły nam wirusa współzawodnictwa w makiawelistycznym stylu? Paluchem wskazywać nie będę, ale ktoś nam musiał zaszczepić bakcyla wredoty. Ten ktoś, co więcej, sztukę ową sam znać dobrze musiał, bo jak wiadomo uczeń z reguły jakiegoś tam mistrza ma.
Jest jeszcze jedna sfera, trochę taka jakby szarawa, ale też ma całkiem spory wydźwięk. Przyjaciółki. Ach! Jakże szczególny to związek, bo przecież oparty na więzi, na sympatii, na sprawach wspólnych, milionach godzin przegadanych, chichocie i radości, wylanych łzach wsparcia i zrozumienia i tym wszystkim czym przyjaźń się pisze. No w ogień nic tylko skakać, tak jedna drugiej deklaruje. Na co dzień. Od święta jednak, bywa że przyjaciółka przyjaciółce do oczu z pazurami skoczy. W otwartym geście i bez owijania w bawełnę. Wtedy przyjaźń się najczęściej kończy i nie ma szans na odbudowę tak spalonego mostu. Kiedy indziej bywa jeszcze ciekawiej. Sprawy bowiem nie są takie bezpośrednio oczywiste, lecz na subtelnym, niewidzialnym dla oka poziomie, rozgrywają kobiety akcję, która morderczy podtekst niesie. Tutaj nie tak łatwo jest się zorientować o co chodzi, bo wszystko jest tak doskonale niedopowiedziane, tak delikatne w swej formie i postaci, tak profesjonalne, że Hitchcock z tym swoim filmowo kreowanym rozwojem wypadków może się spokojnie schować. Tutaj bowiem napięcie jest tak mistrzowsko sterowane, i tak wyśrubowywane, że jak dochodzi do szczytu to iskry idą. A wszystko na subtelnym poziomie, dla oka niewidocznym.
Przyznać muszę, że wszystkie te intrygantki, konkurentki, kobiety niszczycielki od zawsze mnie niezmiernie zastanawiały. Czemuż bowiem ma służyć ta nieustająca destrukcja, ta złość, bo chyba złość to być musi, na inne kobiety. Ten brak akceptacji i zgody na to, że ona też może być w czymś dobra, ona też zasługuje na miłość, na uwagę, na szacunek tych samych i innych ludzi. Czemuż służyć ma ta zawiść, zazdrość, to szpil wbijanie? Czemu kobiety nie lubią kobiet i co gorsza za nic w świecie nie chcą się do tego przyznać. Gdzie tu poza tym logika, skoro życie dowodzi raczej, że dostajemy to czego chcemy wtedy właśnie kiedy jesteśmy solidarne, a nie wtedy gdy tę rzepkę każda sobie skrobie kopiąc dołki pod kim się da byle to kobieta była. Jakby bowiem nie patrzeć, te wszystkie kobiece akty destrukcji to guzik dobrego wnoszą. Choć może się mylę….Może one jednak czemuś służą, może mocarzowe zaszczepiły nam bakcyla wredoty z jakiegoś całkiem istotnego powodu? Demaskuje on przecież nasze słabości, brak poczucia własnej wartości, lęk przed tym, że ktoś może być lepszy od nas, strach, że nie zasługujemy na miłość i na szacunek. Demaskuje, jakby nie było brak miłości własnej. Tylko czy intrygantki, konkurentki i niszczycielki o tym wiedzą skoro mocarzowe bakcyla przekazały, robotę wykonały, ale instrukcji obsługi to niestety, przyjdzie nam po próżnicy szukać…