Go to content

Ewa Foley: Obietnica złożona mojemu dziecku, uczyniła ogromną różnicę w całym moim życiu, także w procesie żałoby

Pojawiła się we mnie taka myśl, że to jest mój moralny obowiązek, nie jakiś foch, czy widzimisię, ale moje moralne zobowiązanie. Dopóki żyję, będę się starała żyć najlepiej, najmądrzej, jak potrafię. Na ile dam rady. Obietnica złożona mojemu dziecku, uczyniła ogromną różnicę w całym moim życiu, także w procesie żałoby – powiedziała Ewa Foley w rozmowie z Agnieszką Grün-Kierzkowską dla Ohme.pl

Rozmawiamy chwilę po premierze twojej nowej książki „Powiedz życiu tak od nowa” – poradnik dobrostanu. Mam odczucie, że to jest ważny dla ciebie moment. Opowiesz o tym?

Tak, ten poradnik dobrostanu ma 350 stron i na każdej stronie jest twórcza inspiracja mająca na celu dobry stan, czyli dobre samopoczucie czytelnika … To rzeczywiście ważny dla mnie moment, bo pierwsze szkice do tej książki powstawały w czasie moich podróży wewnętrznych i zewnętrznych przez ostatnich 20 lat.

Skrzętnie notowałam moje odkrycia, refleksje, nauki, rewelacje i doświadczenia typu “aha” i chowałam do szuflady. Ja zawsze mam przy sobie mój roboczy zeszyt i wszystko notuję. Uważam, że coś, co jest niezapisane, ucieknie, nie złapiesz tego później, nie przypomnisz sobie. Dobrostan, jest moim naczelnym celem życiowym, aby utrzymywać siebie w dobrym stanie i zachęcać wszystkich po drodze do tego samego, czyli dbania o wewnątrz-sterowność i zdobywanie umiejętności regulacji nastroju. To ważna umiejętność życiowa.

Co do momentu? Tak, jest bardzo ważny, gdyż odważyłam się w tej książce podzielić moimi inspiracjami i refleksjami, dotyczącymi różnych obszarów życia naszej ludzkiej egzystencji. Ukierunkowując się zarówno na miejsca piękne, jak i brzydkie, odważne i wstydliwe. Piszę w tej książce o cieniu i świetle wewnętrznym. To jest bardzo wzruszający dla mnie moment, mam ją teraz obok siebie, jeszcze ciepłą, przyjechała do mnie z drukarni wczoraj. Pierwszą mini-wersję POWIEDZ ŻYCIU TAK, opublikowałam w Polsce nakładem WYDAWNICTWA FEERIA (wtedy Ravi) osiemnaście lat temu (miała 180 stron). Zostawiłam ten tytuł, bo wierzę, że mówić życiu TAK, to znaczy działać w przekonaniu, że odnajdzie się sens i cel w czymkolwiek, co przyniesie nam los.

To znaczy korzystać ze swoich zasobów w taki sposób, by znaleźć konstruktywne wyjście z każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Mówić TAK znaczy być elastycznym, rozważać różne opcje, uwrażliwić się na szanse kryjące się w tym, co nas spotyka.

Dopisałam pod tytułem „od nowa” i wyjęłam z szuflady prawie 200 nowych inspiracji. To nie jest książka do czytania, to nie jest powieść ani poradnik… Można tę książkę otwierać w dowolnej chwili w dowolnym miejscu, by przeczytać przesłanie na dany dzień, na dany moment, na daną sytuację. Moją intencją było, żeby każda osoba, która losowo, trochę tak jak w sztukach dywinacyjnych typu tarot, przeczytawszy jakiś fragment, mogła poczuć się podniesiona na duchu.

Nie ukrywam, że mam specyficzną relację z tą książką. Jest bardzo osobista i ujawniająca mój wewnętrzny proces przemiany, dojrzewania, dorastania do świadomego życia.

Właśnie obchodziłam 72. urodziny, więc nie jestem żółtodziobem w temacie zarządzania sobą. Odważyłam się podzielić, w formie książki, moimi osobistymi refleksjami i zdobytymi po drodze narzędziami w sztuce świadomego życia. Take it or leave it. Weź dla siebie to, co płynie z kart tej książki. Zostaw zaś to, co jest w tej chwili dla ciebie nie do przyjęcia. Z taką intencją tworzyłam tę książkę, a życie zrobi resztę.

Za co jesteśmy ci bardzo wdzięczni, bo to rzeczywiście jest wielki duchowy dar. Nie dość, że wskazujesz pewne rozwiązania, to jeszcze tak dużo dajesz z siebie.

Ewo, w swoim życiu doświadczyłaś wielu wzlotów, wspominasz o nich w książce, namawiasz do celebrowania życia. Przeżyłaś również ogromną stratę, po której niejeden by się nie podniósł… Mimo tego i wbrew temu nadal kochasz życie. Posiadasz w sobie jakiś niesamowity dar. Chciałam zapytać, w jaki sposób się tym darem dzielisz ze światem? Książka to jedno, ale wiem, że ty jesteś bardzo otwarta na świat i ludzi.

Uważam, że jestem nie tylko otwarta, ale też bardzo transparentna. Jestem taka, jaka jestem, uczę się tak samo jak każdy pasażer tego statku kosmicznego, zwanego Ziemią. Ta tragedia pojawiła się w moim życiu nagle i niespodziewanie. Zupełnie nie byłam na nią przygotowana. Ale przecież nic nie przygotowuje, nas matek, na śmierć dziecka…

Wszystkie tragiczne wypadki czy okrutne diagnozy dopadają nas znienacka. Wtedy przychodzi prawdziwy test naszego człowieczeństwa. Wiem, że brzmi to górnolotnie, ale odpowiadam na twoje pytanie najlepiej jak potrafię. Chcę powiedzieć, jak sobie radzę, opowiedzieć o tym, kto mnie tego nauczył. Otóż nauczył mnie tego mój syn, a było to na jego pogrzebie. Stałam z jego ojcem nad grobem naszego dziecka, naszego Maciusia…

Rozwiedliśmy się, gdy Maciek miał 4 lata. Zmarł jak miał 27 lat. Staliśmy w ciszy pośród setek młodych ludzi. Gdy nagle umiera młoda osoba, jej rówieśnicy doznają szoku. Obecny na pogrzebie mój przyjaciel stwierdził, że nigdy nie widział tylu płaczących młodych mężczyzn. Było to ogromnie, ogromnie poruszające.

Stałam w tej porażającej ciszy zupełnie bezbronna, zatopiona w rozpaczy, zalana łzami i nagle usłyszałam w głowie głos mojego syna, mówiący do mnie w jego specyficznym, żartobliwym stylu. Maciek był wesołym, młodym człowiekiem pełnym luzu, był duszą towarzystwa.

Przemówił do mnie: Mamo, moja śmierć nie ma z tobą nic wspólnego. To moja sprawa. Żyj dalej i bądź szczęśliwa.

Teraz na samo to wspomnienie biorę głęboki oddech i mnie zatyka. Wtedy też mnie zatkało, ale postanowiłam mojemu dziecku zaufać, bo przecież to wszystko było bez sensu. Ja na pogrzebie mojego dziecka…?? Strata dziecka dla matki, to coś niewyobrażalnego, nie do opisania. Boję się w ogóle o tym mówić. Codziennie, uwierz mi, modlę się za każdą kobietę, która doświadczyła daru macierzyństwa. Żarliwie się modlę o to, żeby nigdy nie doświadczyła tej straty.

Śmierć jest czymś nieodwracalnym, a śmierć dziecka jest chora z założenia, bo jest odwróceniem porządku rzeczy. Przecież to ja powinnam pierwsza umrzeć, jestem starsza, a nie on!!! To on powinien płakać nad moim grobem… Zdanie wypowiedziane przez Maćka, które usłyszałam w sobie, rezonowało we mnie przez wiele tygodni, miesięcy. Któregoś dnia w końcu dotarło do mnie, o co mu chodziło… Wtedy podjęłam wewnętrzną decyzję, że z miłości do mojego dziecka, z wdzięczności, że mnie wybrał na mamę, z wdzięczności za to, że miałam go przy sobie aż 27 lat, a nie 2, czy 12 lat, to obiecam Mu, o co mnie prosił. Poszłam nad jego grób i powiedziałam na głos: Tak synku, obiecuję ci, że z miłości do ciebie, aby uhonorować twoje życie na tej planecie i naszych 27 lat spędzonych razem, będę szczęśliwa do końca moich dni, bo i tak kiedyś tam w świetle się spotkamy.

Po złożeniu tej obietnicy poczułam w sercu, w każdej komórce mojego ciała ulgę. Pojawiła się we mnie taka myśl, że to jest mój moralny obowiązek, nie jakiś foch, czy widzimisię, to jest moje moralne zobowiązanie żyć dalej. Dopóki żyję, będę się starała żyć najlepiej, najmądrzej, jak potrafię. Na ile dam rady. Obietnica złożona mojemu dziecku, uczyniła ogromną różnicę w całym moim życiu, także w procesie żałoby.

Czy twoim zdaniem każdy może -szukam odpowiedniego słowa- pozbierać się po traumatycznych doświadczeniach? Czy według ciebie jest to możliwe w każdej sytuacji? Czy może jest tak, że trzeba najpierw pozwolić innym pomóc samemu sobie, żeby się pozbierać?

To jest bardzo mądre pytanie i nie znam na nie odpowiedzi. Ogromną arogancją z mojej strony byłoby udawanie, że znam odpowiedź. Nie wiem, nie mam zielonego pojęcia czy każdy może, więc mogę mówić tylko o sobie i za siebie.

My, matki w żałobie, nie mamy komu się wyżalić, nie zawsze mamy komu opowiedzieć co przeżywamy. Prowadzę kręgi kobiet od czterech dekad – zaczynałam w Australii, jako młoda niedoświadczona trenerka. Kilka lat po śmierci Maćka, zapragnęłam spotkać się z matkami, które też straciły dzieci. Nie w formie terapii, doradztwa czy leczenia, ale w formie kręgu kobiet, żebyśmy usiadły w ciszy i wysłuchały siebie nawzajem. Wynajęłam dużą salę w Warszawie i dałam ogłoszenie do gazety. Na to pierwsze spotkanie przyjechało kilkadziesiąt kobiet z całej Polski. Usiadłyśmy w kręgu z pełną świadomością przynależności i poczucia straty, nie gojącej się rany po stracie dziecka i odnalazłyśmy ten wspólny ból, bez lęku, oceniania i udawania. Spędziłyśmy czas na długich rozmowach, trudno było nam się rozstać…

Przyszły “osierocone” matki, które były kilka tygodni po śmierci dziecka, w moim przypadku upłynęło pięć lat. Tyle czasu musiało minąć, zanim się odważyłam zaufać wewnętrznej potrzebie spotkania z innymi “osieroconymi” matkami. Największym darem była możliwość wzajemnego wysłuchania, wspólnego płaczu i oglądania zdjęć naszych dzieci, naszych ANIOŁKÓW (bo tak o nich mówimy). Potrafiłyśmy się śmiać, przywołując wspomnienia z dawnych lat. Było tam też wiele matek, które doświadczyły samobójczych śmierci swoich dzieci.

Wiedziałam, że zapinam w klamrę nasz wspólny czas. Byłam świadomie obecna, gdy mój syn przychodził na świat, kiedy przeciskał się przez moje ciało w szpitalu bielańskim w Warszawie i duchowo byłam z nim, gdy umierał na Wisłostradzie przy Placu Wilsona… To są dwa najważniejsze momenty mego życia.

Strata jest wiecznym bólem, zastanawiam się, jak w tym trudnym czasie odnaleźć ścieżkę do spokoju, jak sobie pomóc. Wszak nie wszyscy mają szczęście trafić do twoich kręgów, nie wszyscy mają szczęście być obok ciebie?

Ale wszyscy mają możliwość odnalezienia wsparcia u specjalisty w temacie straty. Ja nie jestem terapeutką, zajmuję się szeroko pojętym rozwojem osobistym, inspiruję do świadomego pozytywnego życia w moich prelekcjach, warsztatach i książkach. Wiem, że są grupy wsparcia, fundacje i ośrodki zajmujące się wspieraniem ludzi po stracie. To naprawdę jest dostępne bezpłatnie dla każdego.

Porozmawiajmy o bólu, bo poruszyłaś bardzo ważny temat. Ten ból nigdy nie zniknie. Mówienie ludziom, że to przejdzie, że z czasem zapomnisz jest kłamstwem.

Elisabeth Kubler-Ross amerykańska badaczka procesu umierania i straty, wyróżniła pięć etapów przeżywania żałoby: zaprzeczenie (poprzedzone szokiem, niedowierzaniem), gniew i bunt, targowanie się (negocjacje), depresja i akceptacja.
David Kessler, jej współpracownik, zaproponował by do tego procesu dodać jeszcze szóste stadium: poszukiwanie znaczenia, sensu życia.

Żałoba jest procesem, który kieruje się swoimi nieprzewidzianymi zasadami i nie jest procesem linearnym. Furia, rozpacz, depresja i akceptacja, te wszystkie etapy żałoby, dzieją się w ludziach po stracie w cyklu całodobowym… To czyni nas niestabilnymi, ludzie boją się tych wybuchów emocjonalnych, bo de facto podczas żałoby nie jesteś do końca normalną osobą. Warto to zrozumieć i uznać.

Jak sobie z tym radzić? Jak to w ogóle udźwignąć?

Myślę, że pierwszym krokiem jest zrozumienie, że ból i tęsknota nigdy nie miną. Powiedzenie tego świeżo po stracie, wydaje się być okrutne, ale jednocześnie bardzo uwalniające.

Nauczyłam się żyć z tym bólem, jest nawet na to termin “habituacja”. On nie znika, mieszka w nas i my się do niego przyzwyczajamy i funkcjonujemy z pozoru “normalnie”, ale tylko z pozoru, wierz mi. W moim postrzeganiu procesu radzenia sobie po stracie, jest tylko jedna ścieżka. Uznanie w pełni obecności bólu, rozpaczy i wszystkich uczuć, które się pojawiają. Tylko na dnie tej rozpaczy jest jakaś trampolina, od której można odbić się do sprawnego funkcjonowania w życiu.

Nie łudźmy się, jest to proces długoterminowy, bez skrótów i drogi na przełaj, zawsze indywidualny. Nie ma jednej recepty dla wszystkich. Obejmujemy swój ból, zagarniamy go i szukamy wsparcia w ludziach, którzy są silniejsi od nas w tym momencie. To dwa pierwsze punkty na drodze naszego marszu do dobrego życia. Szukanie wsparcia nie jest łatwe, pamiętajmy, że osoba po stracie może nie być w stanie prosić o pomoc. Trzeba jej pomoc zaoferować.

Czyli potrzebujemy jakiejś instrukcji obsługi, jeśli jesteśmy z osobami po stracie? Jak stąpać po tym kruchym lodzie?

Na pewno oferować pomoc w formie swojej obecności i życzliwości, otwartego współczującego serca, czujnego ucha i ostrego wzroku oraz ciepłego dotyku. Osoba w żałobie tego potrzebuje najbardziej: czułej obecności. Obdarzanie dobrymi radami typu: ogarnij się, jutro będzie lepiej itp., na pewno nie skutkuje. Pamiętam, że najgorszą rzeczą, którą kiedykolwiek słyszałam, to było zdanie, że tam, gdzie jest teraz mój syn na pewno jest mu lepiej. Jak lepiej??? Lepiej to byłoby mu tu przy mnie!

Sądzę, że możemy bardzo dużo dać, tak naprawdę nie dając, tylko biorąc od takiej osoby. Będąc otwartym i biorąc właśnie to, czego ona ma w nadmiarze, czego chce trochę po prostu oddać. Tych słów, tych emocji, tych opowieści.

Bardzo trafnie to ujęłaś. Przyznam, że nie myślałam w tych kategoriach, ale rzeczywiście o to chodzi, bo największe moje momenty zdrowienia przyszły w chwilach, gdy moja przyjaciółka, a matka chrzestna Maćka, powiedziała/; Ewunia jadę do Ciebie, posiedzimy, wypijemy herbatę.

Siedziałyśmy, popijając herbatę w ciszy, ona nie zadawała mi żadnych pytań, tylko oddechem, obecnością ściągała ze mnie ból, a przecież ona też cierpiała. Tyle tylko, że umiała swoje cierpienie odłożyć na chwilę na bok, po to, aby być dla mnie wsparciem. Obecność, wspólne oddychanie, przynosi ogromną ulgę. Picie razem herbaty, na pewno nie alkoholu, przejście na dietę, spacery, po prostu dbanie o siebie. To również jest bardzo ważne.

Ja w tym najtrudniejszym czasie miałam przyjaciela, który przychodził codziennie po śmierci Maćka, wyciągał mnie z łóżka i mówił, idziemy na spacer Ewunia, lewa noga do przodu, prawa noga do przodu. Ubierał mnie, brał za fraki, wyciągał mnie z domu. Ja sama nie umiałabym tego zrobić… byłam jak bezradne małe dziecko.

To są takie momenty, kiedy naprawdę potrzebujemy zebrać się, wygenerować najlepszą wersję siebie, wziąć się na odwagę. Wypiąć klatę i pójść do przodu, wspierając osobę w potrzebie.

Podam ci drugi przykład. Gdy w Warszawie gruchnęła wiadomość, że Maciek zginął w wypadku wiele osób ruszyło w moją stronę z pomocą… Pierwszego dnia zastałam na wycieraczce pod moimi drzwiami mojego nauczyciela jogi. Siedział w pozycji lotosu i medytował. Mój Mistrz był jak strażnik. Dowiedział się o wypadku, a Maćka znał, więc rzucił wszystko, zamknął Akademię Jogi i przyjechał, by czuwać tuż obok mnie. Otworzył oczy i powiedział: Ewunia, ja tu będę siedział tak długo jak trzeba. I siedział dzień i noc, nie chciał wejść do środka. Był moim duchowym strażnikiem. Drugiego dnia czuwania dał mi prezent, włożył mi do ręki małe pudełeczko i to był najpiękniejszy, najważniejszy prezent, jaki kiedykolwiek w życiu dostałam…

W tym pudełeczku podarował mi najcenniejszą rzecz, jaką miał. Był to uschnięty liść z słynnego drzewa nieśmiertelności w Indiach. On ten liść dostał od swojego mistrza B.K.S. Iyengara, kiedy sam się stawał mistrzem. I ja, tak homeopatycznie przyjmowałam ten liść, codziennie maciupeńki kawałek brałam do ust. Jestem przekonana, że ten dar, wartość, którą mu
nadałam, pomógł mi. To są małe gesty, ale zobacz jakie wielkie.

Olbrzymie…

Gdy słucham, jak opowiadasz o tym, myślę sobie, że ludzie w takim momencie życia, w takiej głębinie straty, właśnie potrzebują nietypowych lekarstw, takich po prostu podarków z przesłaniem, z pozytywną intencją. I będą to różne specyfiki, bo ludzie są różnorodni.

Oczywiście, że tak! Moja lekarka homeopatka coś takiego mi zaaplikowała. Ja bym w życiu tego nigdzie nie kupiła, bo to nie jest niedostępne, tylko dla lekarzy homeopatów na receptę. Ta potencja jest po prostu tylko i wyłącznie dla ludzi w szoku po stracie. I ona mi tą kulkę, pieczołowicie w pięknym pergaminie ułożoną, przywiozła. Więc masz rację, wtedy najbardziej potrzebujemy takich intencjonalnych gestów z informacją, że jestem przy tobie, że oddaję ci moją obecność, moją kulkę, mój list, moje ugotowanie zupy ogórkowej.

Ta intencja, że jestem tu, czuwam nad tobą, jest wtedy najbardziej potrzebna. Wiem z mojego doświadczenia i z moich grup wsparcia, że ludzie uciekają od osób po stracie, znikają z ich życia. Boją się, że dotknie ich fragment tej tragedii, że to po prostu przenosi się w powietrzu, w dotyku, w oddechu, po prostu boją się tych silnych emocji. Ale w to miejsce pojawiają się inni ludzie. Ja nazywam tych ludzi duchowymi wojownikami, tak jak ten mój mistrz jogi. Bo wyobraź sobie, że następnego dnia po śmierci Maćka, kiedy Sławek cały czas siedział na wycieraczce, z Wrocławia przyjechał inny mój przyjaciel, i zaraz pojawił się kolejny mężczyzna-ojciec.

Jeden z nich, byłam świadkiem tej rozmowy, powiedział tak: Słuchajcie panowie, zabieramy wszystkie swoje magiczne insygnia, szałwie, bębny, grzechotki, kadzidełka i jedziemy na miejsce, gdzie Maciek zginął, by zmyć jego krew, oczyścimy to miejsce. Głęboko mnie to wzruszyło – byłam im za to bardzo wdzięczna. Ci mężczyźni, którzy też przecież mają synów, mają dzieci, swój lęk odłożyli na bok i postanowili zająć się szamańsko moim dzieckiem. I wiesz, oni wzięli wodę, wzięli kubły, szczotki ryżowe i w miejscu, gdzie miał miejsce ten tragiczny wypadek szorowali asfalt. To był wypadek motocyklowy, więc było bardzo dużo krwi na jezdni. I oni tę krew zmyli, zapalili w pobliżu świeczki i siedzieli obok na trawie, całą noc śpiewając mantry i szamańskie pieśni, bębniąc jako taki akt odprowadzenia jego duszy do światła. Dla mnie jako matki, sama ta świadomość, że moje dziecko dostało pomoc, była ukojeniem. To było bezcenne, to po prostu było bezcenne…

Gdy wrócili wymęczeni po tej nocy, moje koleżanki, które czuwały nade mną się nimi zajęły, zrobiły im herbatę i jedzenie. Słuchaj, energia tych okoliczności, była tak podnosząca, tak wzmacniająca, tak utulająca. I mimo, że myśmy wszyscy płakali, ciągle płakaliśmy, to też było miejsce właśnie na śmiech, a że ten się potknął, a ten błotem umazany, a że Maciek na nas patrzy i się z nas nabija, jakie tu dał nam zadanie do wykonania.

Więc w tej całej makabrycznej tragedii, myśmy jakimś cudem odnaleźli światło nadziei, pogody ducha, światło odnowy. Wiesz, ja dlatego tej książce dałam podtytuł „od nowa”, bo to tak jest, że codziennie od nowa trzeba mówić życiu tak. Ale też jest to książka o duchowej odnowie, bo naprawdę każdego dnia możesz się odnowić do życia.

No tak, odnowić do życia w tym sensie, że tak jak mówisz, każdego dnia rozpoczynamy od nowa. Jeżeli jesteśmy w takim chwiejnym momencie, kiedy po prostu do tego pionu potrzebujemy wsparcia, a potem już próbujemy stawiać kroki sami, ale dalej się chwiejemy, to może się tak zdarzyć, że codziennie będziemy zaczynać od tego samego punktu, albo nawet będzie regres i będziemy z innego punktu wcześniejszego zaczynać, więc to jest odnowa.

Tak, to jest odnowa i każdy dzień odnowy jest szansą na powiedzenie życiu TAK, na zakochanie się w życiu i na objęcie siebie, swoich doświadczeń życiowych w pełni. Wiesz, jeszcze była taka książka, którą mi ktoś przyniósł, bo uważam, że literatura też pomaga. Ja jestem czytająca, maniakalnie czytam, więc ludzie znosili mi te książki i dostałam książkę pod tytułem Dlaczego właśnie ja? Kiedy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom, autorstwa Harolda S Kushnera.

Bo wiesz, my żyliśmy długo w new age’owskiej koncepcji: bądź dobrą osobą, a same dobre rzeczy ci się przytrafią.
A to nieprawda… Złe rzeczy przydarzają się dobrym ludziom.

Ewo, dziękuję za piękną rozmowę.