Co jest złego w mrożonkach? Nic, dopóki nie masz dzieci. Jeśli nadal nie rozumiesz, wyjaśniam: dzieci, zadbane i kochane, mrożonek nie jedzą (nawet po odgrzaniu). Dzieci zadbane i kochane jedzą tylko „domowe”. Skoro nie rozumiesz, jesteś złą matką.
Pochodzę z domu, w którym po przyjściu ze szkoły zawsze czekał na mnie dwudaniowy obiad, przyznaję. Zupa (moja ulubiona pomidorowa) i drugie były obowiązkowe. A do drugiego – surówka. Jasne, że zakładałam, że w moim „dorosłym” domu będzie tak samo. I jakiś czas tak było. Ten magiczny czas spędzony razem przy stole to nie żadne bujdy na resorach, to jest rzeczywiście fajne i pozytywnie działa na rodzinne relacje – jest czas na rozmowę, na bycie ze sobą, na przyjrzenie się sobie uważniej, nawet jeśli słychać jedynie „proszę cię, jedz!”.
Odkąd jestem samotną mamą, bywa różnie. To proste. Brak mi czasu na codzienne gotowanie, bo biegnę bez tchu z domu do przedszkola i szkoły, potem do pracy, po zakupy i z powrotem do szkoły i przedszkola.
Pewnie nie jestem najlepiej zorganizowana, bo prościej byłoby przygotować gar zupy na kilka dni i zapakować do lodówki michę mielonych z koperkiem. Ale jakimś dziwnym trafem, to się udaje naprawdę rzadko. Bo jak już przyjdzie chwila wolnego, brak sił. Albo po prostu fajniej jest usiąść z dziećmi na dywanie i pograć w chińczyka, wyjść na spacer, pójść na wspólny rower. Więc najczęściej jemy to, co zdążę przygotować już w domu, nierzadko korzystamy z wałówki od dziadków albo… No właśnie. Albo zjadamy pierogi, kupione w pobliskiej, osiedlowej garmażerii. (Szczytem obciachu są nasze mrożonki, które wiele pań przyprawiłoby pewnie o zawał. „Jak to z mrożonek?! Ty wiesz, co tam jest w środku, ile to ma czasu, kto to przygotował?!”. Jedna z moich koleżanek powiedziała mi raz wprost: „Nie ufam mrożonkom”. )
Albo raz na ruski rok, jemy pizzę, zamówioną w ulubionej restauracji. I jasne, zdarza się, że dwudaniowy obiad zmienia się w jednodaniowy. Zawsze mam wtedy z tyłu głowy poczucie „Jezus Maria, dobrze, że moja mama tego nie widzi”. Miałabym za uszami. Bo przecież „to nie jest jedzenie”, „tak się dzieci nie karmi” i „jak oni mają być zdrowi?”. Ano, jakoś odpukać są. Dzień z pizzą to nawet przysłowiowe „święto lasu”, moment, kiedy zostaje najlepszą matką na świecie. I dobrze mi z tym nawet, choć nie przyznam się rodzicom. Patrzę na szczęśliwe miny moich dzieciaków i wiem, że nie popełniłam zbrodni.
Wiecie co? My się po prostu już „nie spinamy”. „Już”, bo kiedy było nas w domu o jedno więcej, napięcie towarzyszyło nam cały czas. Dopiero teraz zdarza nam się postawić talerz z kanapkami na dywanie, nakruszyć nieco na kanapie, a wieczorem nie być w łóżku o 20 tej, bo ważniejsze są pogaduchy. A z córką mogę nawet zabalować przed domowym kinem do 22- giej (pod warunkiem, że lekcje odrobione, oczywiście!), jeśli tylko na Polsacie leci „Merida Waleczna”. I to są najdroższe, najfajniejsze momenty razem. Nie zawsze mamy dwudaniowy obiad. Ale jesteśmy szczęśliwi, spokojni, zdrowi i dbamy o siebie nawzajem.
Na koniec przyznam nie bez wstydu, że zdarzyło mi się zebrać z dywanu śpiącego syna i na śpiocha przebrać go w piżamę. Tak, bez mycia zębów. Umyliśmy dopiero rano…