– A daj ty mi święty spokój – powiedziało do mnie dziś moje ośmioletnie dziecko. – O masz – pomyślałam. Zaczęło się. Bunt nastolatka? Nie, no chyba jeszcze nie teraz. Szybka analiza wydarzeń bieżących: poprosiłam o sprzątnięcie klocków z podłogi, poukładanie skarpetek w szufladzie. A i jeszcze zapowiedziałam, że za chwilę będzie obiad i to z ukochaną pomidorową. Co poszło nie tak? Mierzymy się wzrokiem uważnie, z tym, że ja wyglądam zdecydowanie bardziej na kogoś nastawionego pokojowo.
Chce być sama. Zaraz, jak to sama? Nie za mała jest? Co ona zrobi z tą samotnością? Po co jej ona? W matczynej głowie zapalają się lampki alarmowe, mózg skanuje kalendarium spięć z koleżankami w szkole i ewentualne natężenie sprawdzianów, ale nie znajduje tam nic niepokojącego. – Coś się stało? – siadam na łóżku przykrytym kapą w takie jeszcze dziecięce wzorki. Troskę mam wymalowaną na twarzy, ale tym razem to niedobrze, widzę już po reakcji. Więc zmieniam szybko minę na konkretną i zadaniową. O, tak jest lepiej.
– Nie – tłumaczy córka. – Po prostu chcę mieć spokój. Potrzebuję czasu na myślenie. Acha. No dobrze. To ile czasu zajmie ci to myślenie, córko? Odpowiedź nie pozostawia złudzeń: „Skąd mam wiedzieć, kiedy coś wymyślę?”. No racja. Wychodzę więc rzucając tylko w przestrzeń, że za 15 minut zupa. W głowie niepokój. Przez ostatnie kilka lat doświadczałam raczej tego, że moje dzieci chcą być właściwie cały czas w pobliżu. Nawet bawiąc się w swoim pokoju wybiegały co chwila przytulić się, sprawdzić co słychać, albo informowały mnie pełnym głosem o konfliktach w rodzinie lalek i niesfornym zachowaniu pluszowego misia. Albo o tym, że ten rysunek plakatówkami na ścianie jednak się nie udał, więc został zamazany czarnym kolorem, żeby nie było widać (że nie wyszedł, rzecz jasna). Przecież zawsze tak było: ja i oni, nierozłącznie. Bywało, że i w toalecie, ale tego naprawdę się wstydzę. „Mamo to, mamo tamto” – rozlegało się w naszym domu co chwila.
I teraz nagle, zupełnie niespodziewanie, pierwszy raz dostałam jasny sygnał: „Spadaj, matka!”. Ale nie panikujmy. Przyjdzie w końcu, mała jest jeszcze. Przytuli się i powie o co chodzi, plącząc jak zwykle niemiłosiernie przebieg zdarzeń i kręcąc na palcu jasny kosmyk włosów. Wszystko wróci do normy. Albo nie. Usiądzie na krześle, pochmurna, zła i wciągnie pomidorową z makaronem zerkając na mnie z pode łba. Spotkam się ze ścianą niezrozumienia, murem niedostępności. To na pewno oznacza JAKIEŚ kłopoty.
Po dziesięciu minutach (bo już dłużej nie mogę wytrzymać) stawiam na stole talerze. „Obiad!” – wołam jak Grażynka w „Klanie”, choć zazwyczaj w ogóle tego nie robię. – Nie jestem głodna – pada po drugiej stronie drzwi. To już oficjalne: zostałam sama z tą pomidorową. Dziecko zaczyna mi dorastać.
Zakrywam dłońmi twarz i czuję się emocjonalnie niestabilna. Boże, Boże jak ten czas zleciał. Jeszcze wczoraj była taka malutka. Chyba pooglądam sobie zdjęcia z jej niemowlęctwa. Powspominam jak to było. Taka kompletna zależność. Przez pierwsze trzy miesiące to nie mogłam jej nawet na chwilę odłożyć do łóżeczka. Cały czas razem. A młody? Chodził za mną krok w krok. Tata? Nie! Ciągle tylko „mama”. Szału można było dostać. Tak było… cudownie.
– Mamo, już pomyślałam. Nalejesz mi zupy? – słyszę tuż obok. Wyrwana ze swoich myśli siadam z dzieckiem do stołu… – Ale… – zaczynam niezręcznie – O czym tak myślałaś? Mogę ci jakoś pomóc? –Nie. Nie możesz – mówi moja córka – Przecież to ma być niespodzianka. Na twoje urodziny.
Wieczorem wybieram numer mojej babci, żeby zapytać jak się czuje i czy wybierze się z nami na spacer. Babcia dobiega 90-tki, mieszka sama. Na pewno czuje się samotna, dlatego kiedy tylko mogę, zabieram dzieciaki i jedziemy razem umilić jej trochę czas. – A daj ty mi spokój. Nie mam dziś ochoty na wizyty. Pytałaś już o to wczoraj – rozlega się w słuchawce. – Czy ja nie mogę mieć odrobiny prywatności?