Samochody kochał od zawsze. Już jako malutki chłopczyk piszczał na widok zabawkowego auta. Osobówki, wyścigówki, śmieciarki, cysterny czy ciężarówki. W latach osiemdziesiątych posiadanie takiej zabawki było nie lada luksusem. Pierwszego resoraka dostał, gdy był w pierwszej klasie. Nie spał z wrażenia całą noc, a zabawkę traktował przez lata z wielkim namaszczeniem. Po dzień dzisiejszy stoi na komodzie i nikomu, ale to nikomu nie wolno jej dotykać.
W domu się nie przelewało. Ojciec nie raz miał ciężką rękę, ciężko pracował po 12 godzin na dobę. Nerwowy był. Mama dobra, cicha, zajmowała się domem i wychowaniem czwórki dzieci.
Po szkole podstawowej, w której ocen szałowych nie miał i nawet raz miał zostać w szóstej klasie, marzył o samochodówce. Ojciec jednak, nie wiedzieć czemu, nie pozwolił. Kazał mu na kucharza się uczyć.
Ludzie żreć będą zawsze, a na fury nie każdy ma forsę – mawiał.
Mariusz ojca posłuchał. Do gastronomika poszedł, ale o samochodach marzył dalej. Sąsiad miał warsztat samochodowy to biegał do niego po cichu i podpatrywał jak ten auta naprawia. Szybko nauczył się jeździć. Praktycznie od razu. Wsiadł i pojechał, jakby się za kółkiem urodził. Uwielbiał, gdy sąsiad wysyłał go po coś i dawał kluczyki od swojego poloneza. Mariusz czuł się wtedy jak młody bóg. Marzył, że będzie kiedyś jeździł zawodowo.
W szkole nieźle mu szło. Po praktykach dostał nawet pracę. Pierwsze pieniądze wydał od razu na prawko. Zdał za pierwszym razem u najsurowszego egzaminatora. Ten nawet go pochwalił twierdząc, że będą z niego ludzie. Mariusz fruwał. I choć kuchnia to nie był to jego wymarzony zawód, pracował jak szalony, by sprawić sobie pierwsze własne auto. W latach dziewięćdziesiątych było to już możliwe. Volkswagen Golf 1, kolor zielony. To był jego cel, do którego dążył. Zarabiał nieźle. Dorabiał też jako kelner. Po dwóch latach trzymał kluczyki od Żabki. Tak pieszczotliwie nazwał swój ukochany samochód. Zresztą każdy jakoś nazywa. Traktuje jak człowieka. Myje, woskuje, ulepsza i prowadzi tylko do warsztatu sąsiada. Do nikogo innego nie ma zaufania.
Życie się toczyło. Poznał kobietę swojego życia. Został ojcem. Wszystko się układało. Tylko ta praca. Trochę mu wadziła.
Choć ludzie chwalili jego dania czuł, że nie jest na swoim miejscu. Chciał czegoś innego. Jeździć daleko. Nie tylko Żabką. Marzył o odległych trasach. Pięknych widokach. Wielkiej ciężarówce, w której byłby swoim jedynym szefem. Pragnął, by ta jedyna stworzyła mu dom, który on by utrzymał. By wracając z trasy jego dziewczyny z utęsknieniem czekały na niego, a on przywoziłby im pamiątki i następnego dnia zabierał do restauracji, na zakupy i do kina. I dokąd by tylko chciały.
Jego marzenie bardzo szybko miało się spełnić, ale połowicznie.
Ukochana odeszła. Zakochała się tak po prostu, o czym on przekonał się na własne oczy wracając kiedyś szybciej z pracy z powodu straszliwego bólu głowy. Zastał ją z nim pod prysznicem w sytuacji niepozostawiającej złudzeń. Z nim, kierownikiem restauracji. Ból głowy zniknął jak ręką odjął. A na długie miesiące pojawił się ból serca. Zdradzony podwójnie postanowił skupić się na marzeniu. Zrobił prawo jazdy na tiry. Szybko znalazł pracę. Przed pierwszą samodzielną już jazdą nie spał całą noc z wrażenia jak wtedy, gdy był małym chłopcem i dostał resoraka.
Trasa do Francji. Malownicza, długa i trudna. Już po pierwszym razie wiedział, że to jest to. Łatwo nie było. Niby GPS, Internet. Ale i tak miał stres jak dojechać do firmy, czy parking jest bezpieczny, czy nie będzie jakichś korków, wypadków lub objazdów. Czy czasu jazdy mu starczy, by dojechać na parking. Czy się wyrobi.
Dał radę. Każda trasa, choć z czasem znana, była zawsze pełna wyzwań i mieniła się innym obliczem. Raz witało go słońce, innym razem deszcz. Widoki zdawały się przebierać. Góry bywały nagie lub otulone mgłą, lub skąpane w promieniach słońca. Łąki kusiły soczystą zielenią, by za chwilę chować się w szarości. Chmury czasem zdawały się siedzieć mu na drodze. Innym razem płynęły po niebie. Ta natura go urzekła. Najbardziej słońce. Od jaskrawego blasku po głęboką czerwień. Uwielbiał patrzeć na jego wschody i zachody. Taki bonus za trudy wyprawy. Nie do opisania.
Praca była wymarzona. Kontakt z byłą i córeczką niezły. Wracał jednak do pustych czterech ścian marząc, by ktoś na niego czekał. Było kilka kandydatek. Miał jednak pecha. Uciekały dowiedziawszy się, że jeździ. Albo nie miały uregulowanych spraw z byłym mężem/partnerem. Albo nie umiały się zdecydować, czy chcą spróbować z nim być, czy może nadal walczyć w pojedynkę. Bo bycie z kierowcą ciężarówki to czekanie. Żadna nie chciała zrozumieć pasji. Każda chciała go całego nie pojmując, że ciężarówka i on (obecnie o imieniu Diana) to jedność. Czy zwykły facet, który ma w końcu pracę, która go kręci i daje niezły pieniądz, musi wybierać? Albo kobieta i stałe nudne zatrudnienie, albo jazda po Europie i samotność? Przecież to się da połączyć. Gdzie kobieta, która zaakceptowałaby to takiego, jakim jest? Z Dianą w tle (cholewka, trochę duże to tło:)))
Mariusz póki co przemierza hiszpańskie i francuskie trasy. Odkłada pieniądze. Na razie jego serce należy do Diany. Przestał rozpaczliwie szukać kobiety. W końcu uwierzył, że ta się znajdzie, gdy on poszukiwań zaprzestanie.
Udostępnij