Wszystko zaczęło się, gdy chodziłam do podstawówki. Miałam piękne gęste włosy, długie prawie do pasa. Mama niemal zawsze czesała mi je w zebrany na czubku głowy koński ogon. Uwielbiałam go i już w wieku 7 lat byłam przekonana, że taką fryzurę mogę nosić już do końca życia. Ale w tym kucyku była jakaś obsesja. Nic nie mogło wystawać, być krzywo – szukałam perfekcji w każdym kosmyku, a mama z anielską cierpliwością poprawiała lub tłumaczyła, że naprawdę moje włosy wyglądają dobrze. Już wtedy żyłam w chorym przekonaniu, że wszystko, co sobą prezentuję, ma być wzorowe. Do dziś nie rozumiem dlaczego.
Nie byłam baletnicą, która spędzała godziny przed lustrem, poprawiając każdy ruch. Moim rodzicom daleko było do tych, którzy stawiają swoim dzieciom wygórowane wymogi. Dorastałam w domu, w którym odkąd pamiętam, słyszałam, że jestem mądra, piękna, ważna, zabawna. Prawdę mówiąc, bliżej było mi do zapędów narcystycznych, niż zbytniej krytyki względem siebie. A jednak.
Po włosach przyszła pora na szkołę – tam też byłam prymuską, często z najlepszą średnią w klasie. Duma wychowawców, duma rodziny. Tata do dziś wspomina, jak razem z mamą odbierali list gratulacyjny, gdy wychodziłam z gimnazjum. Dalej nie było gorzej. Dostałam się do jednego z tych „elitarnych” liceów, gdzie chodzili laureaci olimpiad. Już w pierwszej klasie dowiedziałam się od znajomych, że jestem popularna „nawet wśród maturzystów”. Byłam w głębokim szoku. Ja? Koleżanki zazdrościły mi powodzenia u chłopaków, nieschodzącego z twarzy uśmiechu i tego, jak dogadywałam z rodzicami.
Doceniałam to wszystko, jednocześnie dźwigając na barkach ciężkie jak worek kamieni poczucie, że nie jestem wystarczająca. Przez całe życie chciałam być lubiana, dobra dla innych, nawet swoim kosztem, szczuplejsza bez znaczenia, ile właśnie ważyłam i odnosić więcej sukcesów. Jakbym startowała sama ze sobą w wyścigu, w którym zawsze wygrywałam w oczach innych, ponosząc porażkę w swoich własnych.
Dawniej idealny musiał być kucyk, a przed maturą – idealny odcień farby na głowie, dokładnie wytuszowane rzęsy, starannie wyprasowane ubranie. Buty czyste, nawet jeśli po drodze do szkoły złapał mnie deszcz i musiałam czyścić je w szatni chusteczkami. A i tak mijając grupę śmiejących się obcych ludzi na korytarzu, byłam przekonana, że śmieją się właśnie ze mnie.
Nie muszę chyba wspominać, że przez studia przeszłam bez jednej poprawki. Kiedy po paru latach planowałam swój ślub, byłam pewna, że będzie perfekcyjny tak jak moja suknia. Wyglądałam nienagannie od spinki we włosach po czubek buta. Goście bawili się do rana, mąż nosił na rękach – wszystko było jak z bajki.
A potem przyszła pandemia. Jak większość z nas przechodziłam, w czym czasie przez różne etapy. Zabijała mnie monotonia, przytyłam, a w międzyczasie musiałam pogodzić się ze stratą kogoś bliskiego. Idealny kucyk z podstawówki zastąpiła niedbała kitka, a idealny kolor włosów – odrost pokryty farbą rozrobioną we własnej łazience. Trudno było mi zmobilizować się do ćwiczeń i strojenia się tylko po to, by zasiąść tak na kanapie. Robiłam to rzadko i tylko z troski o to, by nie stracić w oczach mojego partnera. I wiecie co? Pierwszy raz w życiu okazało się, że nieidealna też jestem dobra. Wystarczająco dobra.
Pandemia nauczyła mnie, że bez tuszu na rzęsach, w getrach i nawet z trzema kilogramami więcej, jestem równie ważna, atrakcyjna i „wystarczająca” – przede wszystkim dla samej siebie. Odkąd to sobie uświadomiłam, paradoksalnie chętniej robię coś dla siebie. Zaczęłam bardziej o siebie dbać i częściej uśmiechać się do lustra. Mniej wymagać od siebie, a więcej od życia. Po worku kamieni na barkach została jedynie kupka kurzu, dlatego dziś postanowiłam napisać ten list z myślą o wszystkich „idealnych” kobietach – nie pozwólcie, żeby przygniotły was wasze własne wyobrażenia o sobie. Im szybciej sobie to uzmysłowicie, tym mniej chwil stracicie na poprawianie wystających z kucyka kosmyków.