Myślę – zrobię sobie chlebek. Od czasu pandemicznego ubezwłasnowolnienia w czterech ścianach zapanowała jakaś szalona moda na pieczenie chleba w domu. Mnie to jakoś ominęło, bo wygodnickie serduszko wciąż pchało mnie w ramiona rozmaitych piekarni w okolicy.
Mam nieopodal swoją ulubioną piekarnię, z reguły chodzę właśnie tam. Mają tam chleb z niskim indeksem glikemicznym o podstępnej nazwie ProBody – mało węgli, dużo smaku, ogólnie bardzo spoko.
Co prawda moje body to temat dyskusyjny, a pro też nie jestem, ale coś mnie podkusiło, żeby zmotać sobie taki bochenek w domu. Chleb z tej ulubionej piekarni jest naprawdę pyszny, ale z jakiegoś powodu zachciało mi się odtworzyć go własnoręcznie.
No i poległam, choć to nawet mało powiedziane.
Oto meandry mojej tragedii – zapnijcie pasy…
Akt pierwszy – co może pójść nie tak?
Przepis na chleb wygooglowałam, a wykaz składników wzięłam prosto ze strony internetowej Putki – no tej swojej piekarni (wywracam oczami). Tylko bez zdziwienia proszę, bo raz musiałam podać nazwę, nawet wtedy, jak nie chciałam. Nie po chamsku promując cudze, a ulegając nawykowi!
Też tak pewnie masz, że jak bywasz w ulubiony sklepie, to nie idziesz do zabawkowego, tylko kupić coś dla małego „smyka”, prawda? Celowo małą literą, bo mój smyk ma imię. Wybrnęłam, nie?
Przepis mam. Myślę – „A, jakoś to będzie, przyjmę wypadkową i coś się stworzy”. Nakupiłam wszelakiego kuchennego badziewia i zabrałam się do roboty, a trzeba było zacząć od zakwasu.
Słój wyparzyć – kto by się przejmował, przelałam gorącą kranówą i uznałam, że bakterie nie mają szans. Zalać mąkę, bełtać, dzielić na części, wsadzić do lodówki. Wyciągać, mieszać, wsadzać. Wywalać jedną część i znowu, i tak trzy dni. Pierwszy zakwas spleśniał. Kożuch jak na baranie, smród jak ze ssaka do szamba. Było wyparzyć słoik. Mieszam następny, nie poddam się. Jedna część w śmietnik, drugą rozmieszać z wodą. Lodówka, wyjąć, mieszać, schować.
Drugi zakwas wywaliłam do śmietnika. Bo mnie się, rozumiecie, części pomieszały i wyrzuciłam obie. Grzebać w kuble nie będę, choć nie powiem, kusiło zebrać z wierzchu. No nic. Robię trzeci raz.
Mieszam, lodówa. Sowo, córko piekarza, ile można. Czy wyszedł? Nie wiem. Pulchny taki, dostał trochę nóg i częściowo wypełzł na blat, ale bez tragedii. Użyjemy. Tik, tok, trybiki w głowie. Zaglądam jeszcze raz w przepis. Myślę, myślę, ale to tak myślę, że wyładowania w zwojach słychać u sąsiada. Przecież nie potrzebuję żadnego zakwasu. Toż to chleb na drożdżach.
Akt drugi – teraz już z górki
Mąki, sezam, otręby, nasionka, takie tam. Nie mam słodu jęczmiennego i śruty sojowej, bo spanikowałam w sklepie z eko żywnością. Babka mnie pyta co podać, a ja – eee, yyy, pani nałoży tego twarożku, hehe, to nic, że patrzę na mąki i inne preparaty, ja tu przyszłam po ten właśnie serek, stoję pół godziny w kolejce po łyżkę twarogu, którego tak naprawdę nienawidzę.
Biorę ze łzami w oczach, wracam do chałupy, po drodze zastanawiam się, co jest ze mną nie tak i dochodzę do wniosku, że wszystko. Cisza – będzie domowy chleb. Będzie. No i przepis – zrobić zaczyn. Google – „czym się różni zakwas od zaczynu”. Czytam, czytam, nie rozumiem, więc zabieram się do roboty.
Chleb ProBody ma to do siebie, że smakuje „naprawdę dobrym chlebem”, a nie jakimiś wypłuczynami po zaczynie. Mam więc świadomość, że nie wyjdzie mi taki sam (co to jest śruta sojowa?!), ale liczę na to, że będzie mógł posłużyć do czegoś innego, niż wepchanie go pod nogę od stołu, przez którą dziad się buja. No nic.
Zaczyn zrobiony, potem mieszanko. Tu dodać, tam pobełtać. „Wyrabiamy chleb” – no ja już tak średnio wyrabiam. Mieszam łapą – nie da się. Mieszam drewnianą łyżką i odklejam łapą – wychodzi na to samo. Wciskam to w formę, wygładzam, będzie git. Do pieca.
Naszła mnie refleksja, że jakbym naprawdę chciała uzyskać chleb na insulinooporność, to chyba musiałaby po mnie przyjechać śmieciarka, a nie karetka, bo ten indeks glikemiczny to się chyba tak policzył raczej na oko i nie byłoby co zbierać. Na szczęście mi dolega tylko szczupłooporność, więc jestem ocalona.
Godzina od zimnego, 180, termoobieg, idę sobie zrobić kawki. I zasnęłam.
Akt trzeci – zapraszamy do wariatkowa
Śni mi się, że płynę parostatkiem w piękny rejs. Łagodnie mną kołysze, wdycham sobie jod, aż nagle, przy wtórze klątw bosmana, ryczę w głos jak opętana. To nie para – to piekarnik wyrzyguje kłęby dymu, bo mi się, kuźwa, jednak przysnęło twardziej niż myślałam.
Nie wiem, jaki indeks glikemiczny miał ten chleb, ale wiem, jaki miał indeks porażki – otóż wysoki. Otwieram piekarnik, a tam siedzi coś na kształt Diabła Piszczałki, o ile mieliście przyjemność poznać tego jegomościa. Śmierdzi piekłem, a smętny, poskręcany, zbożowy horror pokazuje mi faka i fizycznie mnie boli. Tyle ci, chlebku, poświęciłam, a ty mi tak odpłacasz…
Czy się nada do podpierania stołu? Nie nada, bo skończył w śmietniku. Czy było warto? Było – teraz już wiem, że piekarnia (ta moja ulubiona) to mój kierunek i po wsze czasy daruję sobie próby podrabiania czegoś, co jest dobre samo w sobie. I przydałby się na koniec jakiś morał, jakaś puenta z tej koszmarnej historii, więc powiem tyle – wyparzajcie słoiki, moi drodzy, bo takim czystym przyjemniej rzuca się o ścianę i nie trzeba potem jej myć. Co to jest śruta sojowa?!