Go to content

„Mam na imię Krzysztof, jestem alkoholikiem… Mogłem pogodzić się z tym, że jestem najgorszym popaprańcem na świecie, tylko błagam – nie alkoholikiem”

Fot. Wojciech Mann / Krzysztof Dowgird

„Dobry wieczór państwu, ja mam na imię Krzysztof, jestem alkoholikiem” – tak Krzysztof Dowgird zaczynał swoje radiowe audycje. Najpierw w Radiu Kolor, później TOK FM, a ostatnie lata w Antyradiu. Nie przedstawiał się tak, by się chwalić, bo tego, że jest alkoholikiem nie uważa za swoje życiowe osiągnięcie. Mówił tak, ponieważ przyznawał, że jest chory na „taką dziwną chorobę, chorobę nieuleczalną i śmiertelną”, z którą jednak da się żyć, co więcej można żyć godnie.

Ewa Raczyńska: Alkoholik twierdzi, że wszyscy wokół są winni temu, że on pije.

Krzysztof Dowgird: Kiedy mnie pytano, dlaczego piję, to zawsze mówiłem, że piję przez żonę, przez komunistów i czasami… przez słomkę.

Jak leżałem na odwykówce, to myślałem, że pierwsze, co muszę zrobić, żeby przestać pić, to znaleźć sobie inną żonę. Ale trafiłem na mityng anonimowych alkoholików, na którym była dziewczyna z Ameryki – Polka, alkoholiczka. To ona mi powiedziała: „Wiesz, w Ameryce jest takie powiedzenie: jeżeli pokazujesz na kogokolwiek palcem, to pamiętaj, że pozostałe trzy skierowane są w twoją stronę. Więc odpiernicz się od innych ludzi, od całego świata i weź się za siebie”.

Pijący alkoholicy mnie nienawidzą, bo nie raz powtarzałem, że trzeźwienie to najprostsza rzecz pod słońcem. Trzeba zrobić tylko trzy rzeczy: któregoś dnia przestać żłopać, zacząć chodzić na mityngi i „dłubać” 12 kroków – program anonimowych alkoholików.

To jest rzecz, która musi do alkoholika dotrzeć.

Kobieta, która przy nim jest, nie może pomóc?

Żony alkoholików, często dzwoniły do radia podczas moich audycji. Przez pierwszą minutę opowiadały, jaki to sk*rwiel z jej męża, by w drugiej zmienić ton twierdząc, że ten mąż w gruncie rzeczy to dobry człowiek, że zarabia, na wakacje zabierze. A ja im mówiłem: „To może macnij go pod łopatkami, czy mu przypadkiem skrzydła nie rosną?”. Pytałem je: „Co on musi jeszcze tobie zrobić, żebyś miała dosyć?!? Sprawdzałaś już jak ci w czarnym kolorze?”. I one wtedy rzucały słuchawką.

Dlaczego?

Zna Pani takie powiedzenie, że kota można zagłaskać na śmierć? I one tak robiły podkładając mu poduszkę, żeby nie spadł z łóżka, gotując rosół na kaca. A ja im powtarzałem: „Pozwól mu upaść, bo jeśli nie pozwolisz, będziesz stać za chwilę nad jego grobem. Sobie musisz pomóc, nie jemu”.

Żona Pana nie zagłaskała?

Baśka była mistrzynią świata. Raz w życiu rozmawiała z terapeutą. Spotkała go, kiedy poprosiłem, by przyniosła mi tabletkę. Poszła, a kiedy wróciła, była zupełnie inną kobietą. Spytałem: „Gdzie masz tabletkę” i usłyszałem: „Odwal się. Dzisiaj wszystko się skończyło. Teraz wszystko, co będziesz robił, będzie szło na twoje własne konto, będziesz ponosić tego konsekwencje”. Byłem w szoku, pytałem, gdzie ona u diabła była i z kim rozmawiała. „Teraz zobaczysz” – dodała na koniec.

I co Pan zobaczył?

Wtedy mi powiedziała, że mogę pić, mogę robić co chcę, ją to, za przeproszeniem, gówno obchodzi. Wkurzyłem się, bo przecież zawsze robiłem to, na co miałem ochotę. I choć nie miałem siły, wstałem i poszedłem kupić flaszkę. Wypiłem.

Następnego dnia nie miałem siły wstać. Więc mówię: „Baśka zadzwoń do mnie do pracy i powiedz, że dziś nie przyjdę, bo coś ważnego mi wypadło”. W końcu byłem dyrektorem. A ona mi na to: „Sam sobie zadzwoń”. „Nie mam siły” – powiedziałem i znowu usłyszałem, że ją to gówno obchodzi. „Ale wyrzucą mnie z pracy”. Nie zadzwoniła, a mnie wyrzucili. I co zrobiłem? Poszedłem i kupiłem flaszkę.

Sąsiad, który nigdy nie widział mnie pijanego, bo ona nie otwierała drzwi, gdy piłem, przyszedł pożyczyć wiertarkę, a Baśka mówi: „Wejdź Stasiu, porozmawiaj z nim”. Leżałem zalany w trupa i zamiast dać mu wiertarkę powiedziałem: „Wypie*dalaj”

Następnego dnia były urodziny teścia, na które nie jeździłem, bo tam się nie piło. Teść zapytał jak zwykle: „A Krzyś w delegacji?”, a Baśka na to: „Nie, leży nachlany – chcesz go zobaczyć?”. I przywiozła teścia do domu. W ciągu dwóch dni pokazała całemu światu, że jestem alkoholikiem. Więc co ja mogłem zrobić?

Iść i kupić kolejną flaszkę?

Oczywiście. I piłem kilka kolejnych dni. Kiedy się ocknąłem, okazało się, że już nie mam pracy, żony syna –  Baśka w międzyczasie się wyprowadziła do rodziców. To co mi zostało?

Napić się?

Tak. Alkoholikiem jestem na milion procent, nie na sto. Skąd to wiem? Nie dlatego, że mi to napisali mądrzy terapeuci, ale dlatego, że sam to sobie udowodniłem. To były bardzo bolesne korepetycje. Bo kiedy terapeuci mówili mi, że jestem alkoholikiem, to ja cały czas miałem nadzieję, że skoro już jestem, to takim chociaż ździebździunio lepszym od pozostałych.

Często u siebie w radio mówiłem: „Jestem alkoholikiem. No i co? Śmigło”. To nie jest najgorsza rzecz, jaka mogła mnie w życiu spotkać.

A co gorszego mogło być?

Rak, który jest tak samo śmiertelną chorobą jak alkoholizm. Tyle, że człowiek chory na raka, nie ma żadnej szansy, natomiast ja – jako alkoholik trzymam tę swoją śmiertelną – żeby była jasność – śmiertelną, nieuleczalną chorobę za mordę. Taka jest różnica.

Mogły mnie spotkać setki różnych rzeczy. Bardzo często mówiłem o tym, że od kiedy przestałem pić obok mnie umarło 59 ludzi. Wie pani dlaczego oni umarli? Bo toczyli przez lata taką samą durnowatą walkę jak ja. Bo kiedy już podejmowałem próby leczenia, mogłem pogodzić się z tym, że jestem najgorszym popaprańcem na świecie, tylko błagam – nie alkoholikiem.

Dlaczego?

Bo w Polsce alkoholik do dzisiaj jest traktowany gorzej niż ku*wy i złodzieje. Być alkoholikiem znaczy być na oucie. Między innymi dlatego zacząłem robić swoje audycje w radiu i też dlatego zgadzam się na rozmowy z dziennikarzami, żeby głośno mówić, że alkoholizm to nie wada charakteru, to nie jest też grzech, jak chciałoby wielu księży. To jest po prostu ciężka choroba i daję pani słowo honoru, że ja chciałem być kosmonautą, nie chciałem zostać alkoholikiem. No ale zostałem. No i co? Śmigło.

Poszedłem na terapię, kiedy już nie miałem innego wyjścia. To tam punkt po punkcie mądrzy ludzie pokazali mi, że ja nie mam co się oszukiwać. A oszukiwałem się ja i oszukuje się tysiące innych alkoholików dlatego, że to jest taka choroba. To nie przypadek, że Amerykanie mówią, że alkoholizm to choroba zakłamania. Alkoholik kłamie nie dlatego, że jest złym człowiekiem, czy kłamcą, ale dlatego, że gorzała robi mu taki „misz masz” we łbie.

Fot. Unsplash / Austin Ban / CC0 Public Domain

Fot. Unsplash / Austin Ban / CC0 Public Domain

Znalazł Pan sposób na to, jak żyć na trzeźwo?

Alkoholik najpierw musi otworzyć oko, a żeby móc je otworzyć, to ktoś musi mu zerwać te wszystkie maski, które sobie nałożył. W pewnym momencie zobaczy, że nie dlatego pił, że żona jest idiotką i wiecznie mendzi, bo wszystkie żony mendzą i nie dlatego pił, że szef to debil, bo większość szefów to debile, tylko pił dlatego, że jest alkoholikiem. A jeżeli jest alkoholikiem i nagle zda sobie z tego sprawę, to ma duże szanse zmienić swoje życie.

Wielu ludzi nienawidzi mnie też za to, że mówię, iż przestać pić to potrafi byle dupek. Większą sztuką jest nie wrócić do tego, a jeszcze większą, nauczyć się fajnie żyć. Bo że jestem alkoholikiem? To co? Śmigło. Idę ulicą, spotykam setki ludzi na ulicy i oni nie wiedzą, tego o czym ja dla siebie muszę pamiętać – że jestem alkoholikiem. Wie pani dlaczego? Bo jak zapomnę, że jestem, to pójdę pić, a to jest bardzo krótka ścieżka. To banał, ale mam w życiu setki ról do odegrania – jestem mężczyzną, ojcem, dziennikarzem, budowlańcem, motocyklistą, narciarzem… Takie role w życiu mam. Ale jak zacznę chlać, mimo, że nie piję już ponad 25 lat, to za pięć minut przestanę być mężczyzną, ojcem, dziennikarzem… i tak dalej.

Jak będę miał szansę, to może jeszcze raz się odbiję, a jak nie…  Na początku swojej drogi spotkałem 59. ludzi. Wszyscy dostaliśmy równą szansę, ja swoją wykorzystałem, a oni nie. Ich nie ma, a ja żyję. Mimo, że w tę noc, kiedy przestałem pić, czułem jak kostucha chodzi mi po plecach. To straszne uczucie… To cienka granica. Kiedy skojarzyłem, że to już koniec, to nawet się ucieszyłem.

Co takiego się stało?

Dzień przed tym, kiedy przestałem pić, to był ósmy albo dziewiąty dzień mojego pijaństwa – do dzisiaj nie wiem, czy piłem siedem czy osiem dni i nocy, moja żona, która czuła, że to już koniec poleciała po mojego kolegę, który był ze mną na odwykówce i powiedziała: „Antek ratuj go, bo on już z tego nie wyjdzie”. Antek powiedział, że gówno go to obchodzi, i ja mu się nie dziwię. Ale przyszedł, właściwie tylko po to, żeby mi powiedzieć, że tego dnia umarł Boguś.

Boguś był księdzem katolickim młodszym ode mnie o rok. I kiedy spotkaliśmy się na odwyku, znienawidziłem go na początku. Bo kiedy dostałem do ręki program 12 kroków AA, w którym jest mowa, że pomóc nam może siła wyższa, większa, Bóg – jakkolwiek go pojmujemy, pomyślałem, że to niesprawiedliwe, bo Boguś jako urzędnik Pana B., będzie miał łatwo, a ja będę mieć przerąbane.

A Boguś się zapił. I kiedy Antek powiedział mi, że Wielebny (tak go nazywaliśmy) nie żyje, powiedziałem: „Co mnie to obchodzi, oddaj mi flaszkę”, którą mi zabrał, jak przyszedł.

Wypiłem wszystko, co było do wypicia. Kiedy obudziłem się w nocy, miałem kaszkę w mózgu i nie bardzo wiedziałem, co się stało, czułem jednak, że coś się wydarzyło. Moja żona wyprowadziła się już wtedy z domu i wpadała, jak przyznała mi się po latach, jedynie sprawdzić, czy jeszcze żyję, jednak akurat wtedy została i spała w drugim pokoju. Poczołgałem się do niej: „Co się stało? Kto tutaj był” – szarpałem ją. „Nic się nie stało, Antek był, powiedział, że Boguś umarł”. Odwróciła się i zasnęła.

Wróciłem do tego łóżka, leżałem i takie najbardziej dojmujące uczucie, które mi wtedy towarzyszyło, to było, że Boguś mnie oszukał. Każdy mógł się zapić, ale nie on. Przecież był urzędnikiem Pana B. i miał to sobie załatwić. I jeśli on nie dał rady, to mi się na pewno nie uda. Pomyślałem: „I dobra k*rwa niech to się wreszcie skończy”.

To było dokładnie 9351 dni temu, czyli 25 lat z kawałkiem. Miałem 39 lat i nagle zdałem sobie sprawę, że mam dwójkę fajnych dzieci, że jeszcze jednak chciałbym trochę pożyć. To wtedy zachciało mi się żyć i od tamtej pory jestem tak zachłanny na życie,  jak kiedyś byłem na wódeczkę. Kocham życie. Postanowiłem, że jeszcze raz zawalczę.

Który raz?

Tak naprawdę trzeci. Myśmy na odwykówce przez całe sześć tygodni straszyli się tym, że jak alkoholik przestaje pić, to po trzech miesiącach przychodzi coś takiego jak „suchy kac” i że jest to najgorsza rzecz, jaka może nas spotkać.

Kiedy skończyłem odwykówkę, po trzech miesiącach niepicia pomyślałam: „No żesz, jak mam czekać, to lepiej się nażłopię i będę wiedzieć z czego ten kac”. Później napiłem się po kolejnych trzech miesiącach, byleby nie doczekać suchego kaca – takie coś to może tylko wymyślić sobie tylko alkoholik. A potem przestałem pić, nie piję 25 i pół roku i żaden suchy kac nigdy mnie nie dopadł. Alkoholicy wymyślają sobie różne wymówki.

I okazało się, że życie w trzeźwości jest możliwe, że są ludzie, którzy ci pomogą i że po tej skończonej odwykówce, jeżeli pójdę do ludzi takich samych jak ja, to oni mi pomogą. Pod jednym warunkiem – że przestanę się wymądrzać, czuć się lepszym od nich, a usiądę na tyłku i będę słuchał.

Zawsze mówię, że do mnie trzeźwość przyszła przez zadek, bo musiałem ją wysiedzieć na tysiącach mitingów. I nie ma tu żadnej przesady – przez dwa lata byłem tam codziennie. Nie zgadzałem się z tymi ludźmi miałem ich w d*pie, ale tam siedziałem i słuchałem.

Dlaczego?

Bo chciałem żyć.

Ale nie zgadzał się Pan z nimi…

I co z tego. Na początku poszedłem do faceta i powiedziałem mu: „Ty, to wszystko chyba nie ma sensu” A on mi powiedział: „Poświęć 5% czasu i energii na trzeźwienie, które traciłeś dotychczas na chlanie, wtedy twoje życie będzie dobre”. Mówił, żebym codziennie przychodził na mitingi, a ja mu na to: „W tyłek się pocałuj, nie będę chodzić, nie mam czasu”.  Wtedy on mi zadał bezczelnie pytanie: „A na chlanie miałeś czas?”… No miałem. Więc musiałem znaleźć czas na trzeźwość.

Ten facet, to był Felek. Alkoholik. Ja mogę oszukać każdego, ale nie drugiego alkoholika. Bo alkoholik słyszy, co mówi drugi alkoholik. Więc nie miałem wyjścia. Musiałem chodzić na te mitingi, choć uważałem, że ci ludzie nie są godni nosić za mną mojej pięknej teczki.

Tyle tylko, że oni wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałem: co zrobić, żeby nie pić. I mieli coś, czego im bardzo zazdrościłem – takie fajne uśmiechnięte buzie. Podchodziłem i pytałem: „Co się tak cieszysz?”. Odpowiadali „Bo żyję”, więc myślałem, że niewiele im do szczęścia potrzeba. Wkurzali mnie. A potem nagle przyszedł taki dzień, kiedy i mnie się morda uśmiechnęła. Kiedy zrozumiałem, że nie wszystko spieprzyłem w życiu, że jeszcze parę rzeczy naprawdę mogę zrobić.

I co Pan zrobił?

Spotykałem się z Felkiem raz w tygodniu. On był malarzem pokojowym – zawód dochodowy jak na te komunistyczne wtedy czasy. Ale u niego nie było widać tej kasy. Zastanawiałem się, gdzie ją chowa. Pewnego dnia powiedział mi, żebym nie przychodził za tydzień, bo go nie będzie. Jechał pod Kilimandżaro. Nie było go dwa tygodnie. Kiedy wrócił, pokazał mi zdjęcia. Spytałem: „I jak było?”, a on mi na to: „No górka, jak górka”. „To po coś tam pojechał?”. „Bo zawsze o tym marzyłem”. I pomyślałem: matko, co ta wóda robi z człowieka. I wtedy on spytał: „A ty, Krzysiek, masz jakieś marzenia”. Miałem, chciałem raz w życiu pojeździć na nartach w Alpach. Kazał mi wziąć kartkę i spisać wszystko, co musiałbym zrobić, by to marzenie zrealizować. Pisałem: załatwić paszport, odłożyć kasę. Tak mnie ten Felek – malarz pokojowy, wkurzył. Ale rok później stałem w Alpach, ryczałem jak bóbr i nie chciało mi się wierzyć, że to jest możliwe.

Felek pokazał mi, że alkoholik to człowiek, który ma prawo marzyć. I nie o tym, żeby być kosmonautą niech te marzenia będą realne, niech będą możliwe do osiągnięcia. Parę razy, kiedy leżałem pijany jak świnia na kanapie,  myślałem: „Ja to bym sobie w tych Alpach na nartach pojeździł”. A Felek mi powiedział: wstań z tej kanapy i zrób coś, żeby pojechać. Zrobiłem i pojechałem, od tamtej pory jestem co roku. Tam czuję się jak na dachu świata. Jestem wolnym człowiekiem.

Fot. Paweł Wroniszewski/Krzysztof Dowgird

Fot. Paweł Wroniszewski/Krzysztof Dowgird

Trzeźwiejąc czuł Pan, że jest komuś coś winien?

Ja nie czułem, to program mi pokazał. Program 12 kroków na początku mówi: przestań pić baranie, poproś o pomoc siłą wyższą. Czwarty krok mówi: stań w prawdzie, zobaczy jaki jesteś, , a jak zobaczysz, powiedz to głośno najpierw sobie, potem Bogu, a później drugiej osobie. A jak już zrobisz ten rachunek sumienia, to musisz zobaczyć, ile osób po drodze skrzywdziłeś. A jak już zrobisz listę tych osób, to masz pójść i zadośćuczynić. I to jest dopiero jazda.

Trzeźwienie boli, a ja się na ten ból nie zgadzałem. Poszedłem do Felka i powiedziałem, że do dupy z takim interesem, bo jak ty przychodzisz na pierwszy miting to słyszysz, że tu nic nie musisz. Kłamią. Usiądź tutaj i przestań pić, że niby tylko tyle. Mnie na pierwszym mitingu oszukali i bardzo dobrze, że to zrobili, bo gdyby mi wtedy powiedzieli, że ja na tę moją trzeźwość będę musiał pracować. I że ona czasami będzie bolała jak cholera, to bym stamtąd uciekł, i dziś już dawno nie żyłbym, nie siedzielibyśmy teraz naprzeciwko siebie.

Czemu bolała?

Bo nagle okazuje się, ze człowiek nie jest taki piękny jak mu się wydawało, że kawał z niego sk*rwysyna.

Pewnego dnia, kiedy kończyłem kolejny kilkudniowy ciąg,  powiedziałem Baśce: „Pomóż mi”, podobno było coś takiego w moich oczach, że ona wiedziała, że to jest ten moment. Zawiozła mnie na detoks, poszedłem na odwykówkę, skończyłem ją. Potem się napiłem i raz, i drugi, a potem przestałem pić. I wiem, że się da.

I kiedy nie piłem trzy lata, a obok mnie umarło 20. ludzi, z którymi zaczynałem, miałem taki pomysł, żeby wejść na Pałac Kultury i krzyczeć przez jakąś tubę: „Ludzie nie umierajcie – można żyć będąc alkoholikiem!!!”. Ale nie chcieli mnie wpuścić na górę, poza tym nie miałem takiej wielkie tuby. Więc poszedłem do radia – wtedy powstawały stacje komercyjne i spytałem, czy mógłbym o tym opowiadać. I pozwolili mi. Do dziś spotykam ludzi, którzy mi dziękują, a ja im mówię: „Sobie podziękuj pacanie jeden, ja ci tylko powiedziałem że jest szansa i możliwość, gdybyś ty nie chciał żyć, to ja mógłbym tam gadać i nic by się nie zmieniło”.

Podobno, jeśli alkoholik jest komuś coś winien, to dzieciom.

Moje dzieci nie miały ojca. Mam dwoje z dwóch małżeństw. Wyszedłem z domu, kiedy córka miała pół roku, dziś ma 36 lat. Kuba nie miał ojca, bo ten najpierw pił, a później próbował trzeźwieć.

Mojego syna na rowerze uczył jeździć sąsiad, bo ja nie miałem czasu. Stałem na balkonie pijany i mówiłem sąsiadowi, jak ma trzymać Kubie rower. Dzisiaj mam fajny kontakt z dzieciakami. Miałem takie szczęście, że kiedyś podczas audycji w radiu siedzieli ze mną i Kuba, i Ola, tłumaczyli rozmowę z Amerykanką. I podczas tej audycji zupełnie spontanicznie spytałem: „Dzieciaki, nie macie poczucia obciachu, że macie ojca alkoholika”. Wtedy Ola powiedziała: „Tato ja jestem z ciebie naprawdę dumna”. Życzę każdemu alkoholikowi – czy to kobiecie, czy mężczyźnie, żeby mogli dożyć chwili, gdy usłyszą takie słowa.

Nigdy się nie zastanawiałem, czy jestem komuś coś winien. Nie ma co dmuchać baranowi pod ogon, bo mu się rogi nie wyprostują. Tym się różnię od krowy, że myślę. Wiem, że dałem dupy i wiem, co musiałem naprawić. Nie mam ochoty do końca życia chodzić we włosiennicy i wszystkich wokół przepraszać. Ważniejsze w tym rozstrzyganiu „wina nie wina” jest to, czym bardzo często alkoholikom walą między oczy: „Jesteś alkoholikiem na własne życzenie”. A to gówno prawda. Ze 100% ludzi pijących alkohol, 20% się uzależni. Dwa lata zajęło mi analizowanie, dlaczego to akurat ja jestem alkoholikiem, a Felek – malarz pokojowy powiedział mi: „A po diabła ci taka wiedza. Ustalmy, że jesteś alkoholikiem i to jest dla ciebie punkt wyjścia”. I koniec. Ja nie mam wątpliwości – jestem alkoholikiem. Trzeźwym. Od niemal 26 lat.