Przyjaciółka: „A pamiętasz, jak miałyśmy 20 lat”. Kurde, no pamiętam, przecież to wcale nie było tak dawno, ale jak robię szybko rachunek w głowie, to zdecydowanie coś mi się nie zgadza. Że 20 plus 20?? Niee, to niemożliwe.
Kurde, a jednak. Wiekowo się starzeję, w metryczce, bo duchem – wiem, że to wyświechtany frazes – no ale co na to poradzę, że czuję się młodsza.
Hmm może nawet młodsza, gdy miałam 20 lat?
Eh te 20 – to se ne vrati
Myślę z rozrzewnieniem. Takie piękne byłyśmy, bez zmarszczek na twarzy. Jeny człowiek mógł przytyć pięć kilogramów i błyskawicznie siedem schudnąć! I z jednej strony takie już byłyśmy dorosłe, bo odpowiedzialne za siebie, bo na studiach, bo decydujące o sobie. Pamiętam, jak na studiach zaskoczyło mnie, że tam nikogo nie obchodziło, czy ja przyjdę na zajęcia, czy nie. Moja sprawa, moja decyzja. I nagle staje oko w oko z wyborem: to iść, czy nie iść. Wrócić o czwartej rano z imprezy i wstać na ósmą na logikę? I jak wyżyć za 50 złotych przez cały tydzień i jeszcze za to wrócić do domu? Wszystko się dało. Przyznacie, że wtedy nie było rzeczy niemożliwych! Piło się wino takie musujące z dyskontu, jadło co popadnie i jeździło autostopem po całej Polsce, ba nawet po Europie.
Tak, jak się ma 20 lat, to świat leży u naszych stóp. Wszystko możemy, bo wszystko dopiero przed nami, możemy się uczyć, poznawać nowych ludzi, kochać i szaleć, byleby tylko mieć gdzieś z tyłu głowy konsekwencje tego wszystkiego.
Bo właśnie. Przecież dzisiaj patrząc z perspektywy czasu – mój duch nadal ma 20 lat, ale głowa jest mądrzejsza. Tyle, ile głupot się robi wychodząc z nastoletniego życia… O rety! Masakra. Jakim jest się naiwnym, jak pewność siebie dostaje po tyłku, żeby nauczyć pokory do życia.
To czas największych rozczarowań, że przecież wszystko miało wyglądać inaczej. Że przecież był plan: studia, miłość, praca i zabawa. A tymczasem tyle rzeczy się po drodze miesza, tak mało człowiek ma dystansu do tego, co dzieje się wokół. Najeża się, obraża. Jeszcze ten czas studiów to jak cię mogę – zabawa do upadłego, śmiech, nawet ten przez łzy i jedyny stres, czy zaliczę sesję w terminie. Później robi się poważniej…
Za co lubiłam tamtą 20-latkę?
– za energię
– za pozytywne myślenie
– za brak przejmowania się pierdołami
– za podejście do życia: co ma być to będzie
A co mnie w niej wkurzało?
– strach przed odpowiedzialnością
– naiwność w stosunku do ludzi
– brak dystansu do wielu rzeczy, a przede wszystkim do siebie samej
30 – letni koszmar
Szczerze, gdyby etap bycia 30-latką można było pominąć, to ja zrobiłabym to z największą przyjemnością. Oddam jakieś 6 lat mojego życia, które nawet wspominać ciężko.
Bo czy nie jest tak, że 30-latki to najnudniejsze kobiety na świecie? Zakładają rodzinę, zachodzą w ciążę, zostają matkami-matronami. Nie można na temat ich macierzyństwa żartować, nie daj Boże dawać żadnych rad, wtrącać się w nie swoje sprawy. 30-letnie matki i mężatki nagle stają się śmiertelnie poważne. Jedyne, co jest w stanie wywołać uśmiech na ich twarzy, to uśmiech ich dziecka. „Och, jaki on uroczy”, „A wiesz, wczoraj zrobiła taką piękną kupkę” – wszystko nas zachwyca w naszych dzieciach, i dobrze, takie mamy prawo. Macierzyństwo nadaje sens naszemu życiu, czyni je wartościowe. Ale też wpycha w pułapkę perfekcjonizmy, bo kiedy, jak nie mając jakieś 30 lat, chcemy być najlepszymi matkami pod słońcem, lepszymi niż inne. I nie przyjmujemy do wiadomości, że to zgubne, że tak się nie da. Nie, to czas, kiedy my wiemy wszystko najlepiej na świecie. A jeśli nie zostajemy matkami, to perfekcyjnymi pracownikami, kariera zawodowa determinuje nasze życie i wyznacza nam kurs, mało co ma większy sens, niż nasza praca.
To też etap kiepski dla naszych związków. Rozczarowujemy się sobą, nie spełniamy wzajemnych oczekiwań. A z drugiej strony to wtedy mamy poczucie, że zjadłyśmy wszystkie rozumy świata i już nikt i nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. Jesteśmy dorosłe, poważne i… gdzieś w środku cholernie zagubione, co najbardziej staje się widoczne, kiedy nasze dzieci przestają nas na co dzień potrzebować.
Za co lubiłam tamtą 30-tkę?
Dzisiaj, jak o tym myślę, to za niewiele rzeczy:
– za determinację, bo dążyła do swojego celu
– za poczucie odpowiedzialności – mimo wszystko
– za intuicję – którą w końcu zaczęła w sobie dostrzegać
– za multifunkcyjność – bo nagle się okazało, że można robić tysiąc rzeczy naraz
A za co nie lubiłam?
– za brak poczucia humoru zwłaszcza na swój temat
– za ogromną chęć bycia już dorosłą
– za przemądrzałość, bo przecież ja wiem wszystko najlepiej
– za niesłuchanie innych, bo – patrz punkt wyżej
A teraz jestem przed 40-tką. Moja mama powtarzała, że życie kobiety zaczyna się po 40-tce. Patrzyłam na nią, jak na wariatkę. Jak to po 40-tce? Kiedy to mówiła, ja miałam 30., dwójkę małych dzieci i myślałam, że właśnie dotknęłam pełni szczęścia, a później to już tylko równia pochyła. Ha, jak bardzo się myliłam, wie to pewnie dzisiaj każda 40-tka! Kocham ten wiek! Kocham siebie w tym wieku! Kiedy znowu czuję się, jakby miała 20 lat, jakby mogła góry przenosić, kiedy wiem, na ile mnie stać, a wokół siebie mam ludzi, na których naprawdę mogę polegać, a nie tylko od wielkiego dzwonu!
Dzieci już większe odcinają pępowinę. Same sobie zrobią jedzenie, a mi kawę. To czas, kiedy w końcu zaczynamy widzieć siebie, kiedy dochodzi do głosu nasze wewnętrzne ja i mówi, czego chcę, a czego nie. Warto się w to wsłuchać! Warto samemu zacząć reżyserować swoje życie. Na to nigdy nie jest za późno, a kto wie – może to jest właśnie odpowiedni czas. Bo wcześniej miałyśmy w sobie za dużo buty, za dużo pewności, że to my wszystko wiemy najlepiej. A kiedy otworzyły się nam uszy, kiedy zaczęłyśmy wyciągać wnioski – właśnie WNIOSKI – to nagle okazało się, że wszystko, co najlepsze dopiero przed nami, że czas wyjść z tego kokonu matki i żony i zacząć żyć swoim życiem, a nie innych!
40-tka to czas przebudzenia! Jakbyśmy były motylami, które po długim czasie dojrzewania mogą wreszcie rozłożyć skrzydła i pokazać całe swoje piękno! Czy tak nie jest! Oczywiście, że jest i nie ma co się korygować i udawać, że my tu tak po cichu mając 40 lat będziemy robić swoje. Fakt, nie potrzebujemy już aplauzu, nie potrzebujemy zrozumienia, a co więcej społecznego przyzwolenia na to, co nam można, a czego nie! Bo my już wiemy, że jesteśmy ważne, że mamy prawo mówić głośno, co nam się podoba, a co nie. I co więcej, na gadaniu nie poprzestawać, ale w końcu działać, mimo strachu, obaw i wątpliwości. Bo one zostają, ale zyskujemy coś jeszcze – świadomość tego, w czym jesteśmy dobre, a w czym nie i to przekuwamy na naszą siłę, na realną pewność siebie. Trudno cię urazić, podkopać twoje poczucie wartości. I jest jeszcze coś: dystans, dystans do siebie, do świata, do ludzi. Teraz już wiesz, że nic nie jest pewne, nawet miłość, w którą jeszcze kilka lat temu wierzyłaś, nawet przyjaźń, która wydawało się tą idealną.
Jeśli miałabym na coś narzekać… To brak takiej formy po imprezach, jak w wieku 20 lat. 😉