Go to content

„Nasz skowyt za dotykiem będzie coraz głośniejszy”. Wywiad z pisarzem i blogerem Piotrem C.

Fot. iStock

– W „Gwiazdorze” pokazuję, ile trzeba zapłacić, żeby zostać celebrytą. W jaki sposób ludzie się deprawują i psują. Jakie mechanizmy nimi rządzą. Co są w stanie poświęcić.  Z czym muszą się pożegnać – mówi Piotr C., autor bestsellerowej powieści „Pokolenie Ikea”, który w swojej najnowszej książce przygląda się środowisku polskiego showbizu.

Niby trochę z nich szydzimy, a jednak nie potrafimy bez nich żyć. Niby zniesmacza nas ten blichtr i pozerstwo, ale im zazdrościmy. Co takiego jest w celebrytach, że stali się jednym z najbardziej wyrazistych symboli współczesnego świata?

Piotr C.: Internet całkowicie przełamał równanie: tylko ciężka praca = duże pieniądze.

Nagle nie musisz umieć niczego, aby być sławnym.  Wystarczy tylko wrzucić swoją sekstaśmę do internetu jak Kim Kardashian. Albo uprawiać seks oralny z kimś bardzo znanym i opowiedzieć o tym w sieci. Jak Marta Linkiewicz, która pokazując twarze muzyków Rae Sremmurd, wyliczała: „Z tym się j*bałam, z tym się jeb*łam, temu obciąg*łam”. I tyle. Kariera startuje.

Ludzie na to patrzą i zrozumieć nie mogą. Ale kochają to oglądać, kochają to komentować. Można powiedzieć, że stosunek do internetowych celebrytów jest teraz jak stosunek Polaka do Niemiec. Niemiec to twój wróg, Niemca okraść to nie grzech, ale samochód z Niemiec sprowadzić to już mądra decyzja. Czyli miks nienawiści z fascynacją. Influencerka, według tego poglądu, to tępa dzida z ustami jak pontony, wypinająca przerobioną w photoshopie gołą dupę. Lecz kobiety, nienawidząc jej, i tak marzą, aby być takimi jak ona. Influencer to wytatuowany mięśniak, sfiksowany na punkcie swojego wyglądu, makijażu i penisa, dbający o to, aby w trakcie treningu włosy w brodzie mu się nie zmierzwiły. A chociaż to prostak jakich mało, faceci i tak chcą mieć jego wygląd, pieniądze, a nade wszystko powodzenie u kobiet.

Nie jest Pan pierwszym autorem, który sięgnął po ten temat. Zrobili to już m.in. Michał Witkowski i Jakub Żulczyk – ten ostatni po wydaniu „Ślepnąc od świateł” podkreślał, że jego książka w dużej mierze powstała na podstawie jego własnych przeżyć. A jak to wyglądało u Pana? „Gwiazdor” to wynik osobistych obserwacji i doświadczeń? 

Żyję jednak nadzieją, że udało mi się na ten temat powiedzieć coś świeżego. Rozumiem, że pani pyta, czy tak wygląda życie celebrytów? Tak, właśnie tak ono wygląda.

Warszawa to małe miasto. Tu chętnie plotkuje się o brudach i brudy wykorzystuje. Znam ludzi, którzy traktują tę książkę jako swego rodzaju powieść z kluczem. Że przecież o podobnych wydarzeniach było głośno. Że ci bardziej obyci w środowisku doskonale rozpoznają o kogo chodzi. Że Rygiel to w rzeczywistości X, Kaszubski to Y, Marcelina to ta, a Julia to z kolei ta i ta. To dobrze. To znaczy, że udało mi się stworzyć coś, co mocno dotyka rzeczywistości. Ale chodziło mi bardziej o uchwycenie stanu ducha mojego miasta, ludzkich tęsknot.

W „Gwiazdorze” są luksusowe prostytutki, które zwie się teraz eskortkami, jest tu jedna gwiazda hip-hopu i jedna telewizji, a także jeden scenarzysta.

Przygotowując się do pisania, dużo rozmawiałem z takimi ludźmi. To od pewnego hip -hopowca na imprezie usłyszałem: „Twórczość raperów faktycznie osiągnęła nieznany od lat poziom szczerości. Ich faktycznie interesują tylko ciuchy, koks i dziwki. Są spójni”.

Eskortki opowiadały mi, jak wygląda luksusowy seks biznes i dziwiłem się czasami mocno, słysząc nazwiska kobiet, które tam pracowały i pracują.

Słuchałem o swoich kolegach po fachu, którzy korzystają z ich usług, bo kogo poza prawnikami, biznesmenami i naprawdę bogatymi celebrytami stać jest na to, aby zapłacić tysiąc, dwa czy trzy tysiące złotych za godzinę seksu?

Później zresztą zrobiło mi się nieco głupio. Spotkałem bardzo szanowaną w środowisku gwiazdę palestry, a ja byłem w stanie tylko myśleć o tym, co świeżo opowiadała mi pewna bardzo piękna kobieta: „Płacił w sumie dobrze, ale seks był z nim kiepski i miał za bardzo owłosione plecy”. Patrzyłem mu więc na plecy.

W „Gwiazdorze” pokazuje Pan, jak ten światek naprawdę działa. Z wierzchu – koks, alkohol, niekończące się imprezy, prostytutki i uzależniające poczucie, że można wszystko. Pod spodem samotność, paniczny strach przed starzeniem się, praca, która wypala i poczucie totalnej beznadziei. Diagnoza, którą stawia Pan w „Gwiazdorze”, nie jest zbyt optymistyczna…

Ludziom się wydaje, że sława, pieniądze, luksusowe samochody załatwiają wszystkie deficyty, rozwiązują wszystkie problemy. W życiu obowiązuje jednak zasada, o której zapominamy, skupiając się tylko na zewnętrznych objawach sukcesu – wszystko ma swoją cenę.

W swojej powieści pokazuję, ile trzeba zapłacić, żeby zostać tym celebrytą. W jaki sposób ludzie się deprawują i psują. Jakie mechanizmy nimi rządzą. Co są w stanie poświęcić.  Z czym muszą się pożegnać. I te kulisy nie są już tak ładne, jak to widać na insta. Mało tam miłości, mało wierności, mało przyjaźni, dużo układów, bo wypada z kimś się znać i udawać kumplostwo. Dużo strachu i dużo upokorzeń.

Wszystko też się kończy. Czasami się zastanawiam, co się stanie z tysiącami instacelebrytek za 15 lat, kiedy tyłek nie będzie tak jędrny, kiedy biust opadnie?

Jak żyć, kiedy lajki się skończą?

To, że miłość i przyjaźń są w opisywanym przez Pana świecie towarem deficytowym, doskonale widać na przykładzie Benka, głównego bohatera. Ta postać trochę przypomina mi bohaterów Houellebecqa – znudzonych mizantropów, skrywających pod obojętną lub szyderczą miną złamane serce. Bo przecież Benek jest w gruncie rzeczy romantykiem, któremu po prostu nie wyszło z kobietą – z własnej winy zniszczył dobrze zapowiadający się związek, a teraz ścigają go wyrzuty sumienia, żal i poczucie, że drugi raz nie uda mu się znaleźć tak intensywnego i prawdziwego uczucia… Ale czy miłość w świecie showbizu jest w ogóle możliwa? Przykład głównego bohatera pokazuje, że zawsze znajdzie się jakaś pokusa, której nie da się odeprzeć…

W tym świecie jedyna miłość, która jest stała, to miłość do pieniędzy. Reszta to fake love, bo związki są tu często udawane i aranżowane.

Jeśli znany jutuber zwiąże się ze znaną jutuberką, to od razu im zasięgi skoczą. Jeśli gwiazda instagrama zacznie umawiać się z jakimś aktorem, to od razu jest więcej serduszek, więcej obserwujących i więcej dyskusji pod postami.

Tabloidy podejmą temat, Pudelek i Plotek o tym napiszą, a więc drożej można sprzedać reklamy.

Druga rzecz to dużo większa liczba pokus, na które wystawieni są celebryci. Dynamika każdego związku jest taka, że po roku, dwóch, trzech kończą się fajerwerki i zaczyna zwykłe życie. A celebrytom cały czas kobiety i mężczyźni proponują, aby poszli w ludzkie słabości. Do mojego bohatera przychodzi aktorka, o której ciele marzył latami oglądając jej filmy. Była jego mokrą fantazją. Proponuje mu seks. I jak tu powiedzieć nie?

Mimo że głównym bohaterem „Gwiazdora” jest mężczyzna, mam wrażenie, że w gruncie rzeczy to książka o kobietach. To ciekawe, że kobiece postaci w „Gwiazdorze” są tak wyraziste i charakterne – pewnie część czytelników stwierdzi, że bardziej od mężczyzn. W świecie, który Pan opisuje, kobieta musi mieć skórę twardszą niż facet, bo inaczej nie uda jej się przeżyć? 

Nie sądzę, aby tak było tylko w moim świecie. Polki nauczyły się, że ich faceci nieustająco przegrywają, nieustająco dostają w dupę.

Jak nie jakieś powstanie to insurekcja, jak nie insurekcja, to wojna. Klęska za klęską, padaka za padaką. I oni wracali – jeśli w ogóle wracali, bo często lądowali pod brzozowym krzyżem – połamani fizycznie i psychicznie. A kobiety musiały się o nich troszczyć, pielęgnować oraz oczywiście pocieszać po jakiejś kolejnej narodowej tragedii do której my, faceci, sami zresztą doprowadziliśmy.

I to podejście wysysa się tu z mlekiem matki. Kobiety nad Wisłą są więc dużo twardsze od mężczyzn. To one musiały wszystko ogarniać, facetów nie było w domu. Są przyzwyczajone, że trzeba tym gościom dużo wybaczać, znosić ich humory i nieustająco tych jełopów, czyli nas, pocieszać.

Jak to mówi bohaterka mojej książki, Marcelina: „Polskie dziewczyny są łatwe. Bardzo łatwe. Jeśli facet narzeka, że nie może bzyknąć, to znaczy, że jest konkretną pizdą. Nauczyłyśmy polskich facetów, że oni się w ogóle nie muszą o nas starać – i tak prędzej czy później jakaś wskoczy im do łóżka, w dodatku nie byle jaka.”

Skoro już jesteśmy przy temacie „łatwych dziewczyn” – w „Gwiazdorze” pojawia się też problem molestowania i przemocy wobec kobiet. Uważa Pan, że akcja #metoo zmieniła coś w naszej świadomości? Jeśli wziąć pod uwagę komentarze pojawiające się pod tekstami o ofiarach molestowania czy gwałtów, to jest to wysoce wątpliwe…

Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą, aby odpowiadać na to pytanie. Feministki cały czas zarzucają mi, że jestem mizoginem i seksistą. Wiem za to, że nasza cywilizacja przez wieki wykazywała się dużą pomysłowością, jeśli chodzi o dręczenie kobiet. Niedawno byłem na Pomorzu, gdzie oglądałem muzeum tortur. Te ładniejsze, rude bądź pyskate niewiasty oskarżano tam o bycie czarownicami. I tak w XVI wieku niejaką Dorotkę z Runowa sąsiad oskarżył, że przez jej czary nocą nad jego łóżkiem latają i brzęczą komary. Prawdopodobnie odmówiła temu panu pójścia z nim do łóżka. Skazano ją na śmierć.

Polacy, a zwłaszcza Polki, są dość konserwatywne, do czego przykłada się kościół katolicki, który narzuca swoją wizję kobiety i kobiecości – matka, skromna, zajmująca się dziećmi, pokorna etc.

Efekty tego wszystkiego są takie, że gwałt jest często traktowany w świadomości wielu ludzi jako wina kobiety. Sama chciała, dlaczego się tak ubrała, dlaczego prowokowała etc. Faceci opowiadają sobie dowcipy: „jaka jest różnica między flirtem a molestowaniem? Jeśli jesteś przystojny, dowcipny, znany, bądź bogaty, to jest to flirt. Jeśli brzydki, to jest to molestowanie.”

Ale w swojej powieści zwraca Pan też uwagę na to, że #metoo to również zagrożenia…    

Za #metoo kryje się wiele dramatów, wiele kobiet zyskało odwagę, aby opowiedzieć w ten sposób o swoich traumach z przeszłości. Szanuję to.

Z drugiej strony przeszkadza mi jednak to, że tu każde oskarżenie jest prawdziwe. Bez sądu. Lincz odbywa się od razu w mediach społecznościowych. Wyobraźmy sobie taką sytuację – po tym wywiadzie całkowicie bezpodstawnie oskarża mnie pani o gwałt. Pisze pani o tym na instagramie. Podchwytują to media internetowe. Mógłbym za dwa, trzy lata wygrać z panią proces. Ale nigdy bym się z tego do końca nie oczyścił. Zawsze byłbym osobą podejrzaną, bo przecież skoro piszą na ten temat, to coś jest na rzeczy.

#meetoo ma jednak również jedno niepodważalne osiągnięcie: pod wpływem tego  ruchu cześć krajów – Wielka Brytania, Szwecja, Niemcy czy Grecja – zmieniła definicję gwałtu. Prokuratorzy nie muszą tam udowadniać użycia lub groźby użycia przemocy, gwałtem jest po prostu seks bez zgody kobiety, która musi jasno wyrazić na niego zgodę, jasno pokazać, że tak, ma na to ochotę.

W Szwecji po zmianie prawa liczba wyroków skazujących za gwałt wzrosła o 75 proc. I jest to kierunek, w którym Europa będzie szła, aczkolwiek nie sądzę, aby szybko uchwalono podobnego rodzaju przepisy w Polsce.

Ale przecież cudowne rozwiązania nie istnieją. Jestem przekonany, że prawo w społeczeństwach zachodnich będzie dużo lepiej niż do tej pory chroniło kobiety, ale zmniejszy również liczbę kontaktów seksualnych. Mężczyźni jeszcze bardziej będą się bać tam kobiet.

Wielokrotnie wspomina Pan o tym, jak bardzo zmieniła się nasza obyczajowość pod wpływem nieograniczonego dostępu do internetu. Idealnie podsumowuje to tekst z okładki: „Szczęśliwe zdjęcia, smutne życie”. Ale czy nie jest tak, że sami sobie tę niewolę zgotowaliśmy? Przecież nikt nie każe nam spędzać połowy dnia ze smartfonem w ręku, nikt nie każe nam zakładać konta na Instagramie i wchodzić 50 razy dziennie na Pudelka. To jest nasza własna decyzja, którą każdego dnia podejmujemy. Przecież da się żyć inaczej. Czemu tak rzadko sobie to uświadamiamy? Czemu narzekamy na coś, co możemy zmienić?

Nie sądzę, abyśmy byli w stanie to zmienić. Nie chcemy tego zmieniać. Telefon jest teraz wszystkim. Dostarcza rozrywki, zamówić można tam jedzenie i randkę. Już nie oglądamy świata własnymi oczami, oglądamy go przez ekrany komórek.

Życie w internecie jest proste. Dzięki sieci ludzie potrafią wymienić cały skład rodziny Kardashianów. W sieci przejmują się i długo dyskutują, czy Małgorzata Rozenek powinna wpuszczać swojego psa na łóżko, gdzie śpi niemowlę. Albo z kim na randki chodzi Kuba Wojewódzki.

Ale nie wiedzą, jak poradzić sobie z życiem w realu, z  synem, który ich nie kocha. Nie wiedzą, jak poradzić sobie z rozstaniem. Nie rozumieją, dlaczego małżeństwo się rozpada. Nie rozumieją, dlaczego znowu nie dostali podwyżki. Dlaczego ich życie stało się jednostajne i nic się w nim nie zmienia.

Gdzieś między wersami „Gwiazdora” dostrzegam także tęsknotę za latami 90., kiedy nikt z nas nie marzył jeszcze o czymś takim jak smartfon, kiedy „żeby zobaczyć czyjegoś kota, trzeba było pójść do tej osoby do domu”. Byliśmy biedniejsi, ale szczęśliwsi?

Zawsze jest tak, że najpiękniejsze są te światy, które już umarły. Miałem to szczęście, że jeszcze załapałem się na czasy, kiedy ludzie żyli trochę bliżej siebie.

Teraz w Sztokholmie samotnie mieszka 58 proc. populacji, w Nowym Jorku prawie 50 proc. 100 lat temu w takiej sytuacji było tam 5 proc. osób.

W Polsce liczba osób żyjących samotnie ma wzrosnąć do 2035 do 30 proc.

Technologia to wzmacnia. Media społecznościowe społecznościowymi są tylko z nazwy, a tak naprawdę prowadzą do postępującej izolacji. Każda kolejna ich generacja spłyca sposoby komunikacji. Gdy pojawił się Facebook, jeszcze w ograniczonym stopniu uprawiano tam słowo pisane.

Posty były nastawione na wymianę informacji, na komentowanie, może dlatego, że ten serwis był projektowany w czasach, gdy jeszcze dominowały komputery stacjonarne. Instagram to spłycił, tu liczą się tylko zdjęcia, komunikacja polega jak za czasów pierwotnych na kulturze obrazkowej, zresztą głównie obrazkami, serduszkami, uśmiechami komentuje się posty. Teraz karierę robi Tik – tok, gdzie umieszcza się 15 – 60 sekundowe filmiki.  A popularność zdobywa się, jeśli ktoś się wygina i robi lip sync, czyli naśladuje jakiegoś wykonawcę, udając że śpiewa.

Na dodatek mamy teraz pandemię, która rozbija więzi międzyludzkie, bo najbardziej bezpieczną formą życia jest dystansowanie się od innych. Podróże zostały mocno ograniczone. Praca nagle się zmieniła, bo z powodu covidu firmy przeszły na tryb zdalny. Pracodawcy bardzo chętnie w to idą, bo to metoda na zmniejszenie koszów. Nie ma nagle koleżanek i kolegów z pracy, nie spotyka się ich, nie plotkuje, nie romansuje, nie wymienia informacji, pracuje się u siebie w mieszkaniu czy domu. Ta izolacja rodzi depresję. U ludzi słychać skowyt za dotykiem. I będzie on coraz głośniejszy.

Pisze Pan o celebrytach, ale sam zapewnia, że nie czuje potrzeby bycia rozpoznawalnym. Czy zatem jest coś (albo ktoś), co skłoniłoby Pana do pojawienia się na ściance?

Nie uważam, żebym był kimś szczególnym, kto nadaje się na celebrytę. Trzeba mieć w sobie potrzebę rozpoznawalności. Cieszyć się tym. Ja bym się nie cieszył, wręcz byłoby mi przykro. Nie chcę, żeby ktoś mi robił zdjęcia, jak jestem na wakacjach, czy jak idę z kolegami wódki się napić.

W swoim życiu miałem pieniądze, traciłem pieniądze, miałem większą i mniejszą popularność. I wiem, że na koniec tak naprawdę liczą się proste, drobne rzeczy. Kawy się na tarasie napić. W las popatrzeć. Kobietę pocałować. Po obcym mieście się przejść. Z ludźmi pogadać.

A ścianki? To tylko kawał tektury i plastiku.

Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem Novae Res.