Go to content

Firmowa pieczarkarnia, czyli siedź cicho i ciesz się z tego, co masz, bo możesz mieć gorzej

fot. VioletaStoimenova/iStock

Znajomy opowiadał mi historię, jak to pewnego dnia przyszedł menadżer do menadżera. Czyli ktoś z zewnątrz do jego przełożonego i złożył propozycję przejścia mojego znajomego do nowej spółki w grupie. Oczywiście poza przejściem padła też propozycja podwyżki, ciekawych zadań, lepszego i szybszego rozwoju w ramach struktury organizacyjnej, itd. Po tym spotkaniu przełożony zawołał mojego znajomego i poinformował o odbytej wcześniej rozmowie, informując że ta propozycja według niego nie jest dla mojego znajomego dobra, i że jego zdaniem nic nie wniesie w jego pracę. A i żeby się tym więcej nie interesować.

Czyli? Nasz przełożony wie lepiej, co jest dla nas najlepsze? Bardziej właściwe i przyszłościowe? Gdyby po takiej rozmowie padła propozycja podwyżki po to, aby zatrzymać pracownika, czy awansu, to byłoby to chyba fair. A tak? Komunikat jest prosty: siedź cicho i nie myśl, że ktoś ciebie chce. Ciesz się z tego co masz, bo możesz mieć gorzej.

Jest w zarządzaniu takie określenie jak „pieczarkarnia” czyli trzymanie pracowników w ciemnościach, ograniczanie dostępu do informacji i dodatków. Podlewanie byle czym, czyli raz na jakiś czas bon na zakupy lub karta Multisport, no… może drobna premia czy podwyżka? Jednak gdy któryś wychyli łepek ponad innych, czyli pieczarka wyrośnie wyżej i chce więcej światła, to… się ją ścina.

Sposób zarządzania wiele mówi o przełożonych. Czyli jeśli nie boją się przychodzić do swojego zespołu, rozmawiać, dzielić się swoimi propozycjami, aby usprawnić pracę, interesują się sprawami codziennymi, potrafią powiedzieć, przyznać się, że czegoś nie wiedzą, są otwarci na pomysły innych, lubią niestandardowe podejścia, to właśnie to jest SZEF,  światło i przestrzeń w organizacji. Osoba, która nie ma kompleksu niższości, potrzeby poniżania innych lub usługiwania i służalczości wobec swoich przełożonych, która będzie w stanie patrzeć na swoich pracowników jak na ludzi. Mieć swoje zasady i czuć odpowiedzialność za nich, a jednocześnie odpowiedzialność za zadania i posiadać umiejętność przyznawania się do błędu i obrony swojego zespołu. Rzadkość? Wcale nie.

Dostałam kiedyś szefa, który był Jordańczykiem. Ogromnie się bałam, bo miałam swoje fobie związane z islamem i mieszkańcami Bliskiego Wschodu. Nie było to moje pierwsze doświadczenie, ponieważ trochę czasu spędziłam na Bliskim Wschodzie i to nie na leżaku w kurorcie 😊. Jednak to doświadczenie nauczyło mnie nie oceniać ludzi po narodowości.

Czekaliśmy, kiedy przyjedzie, ponieważ relokowano go z innego oddziału. Z Azji do Polski. Przyjechał. Niby miły i uśmiechnięty, ale czuć było, że żarty się skończyły.

Zapraszał nas po kolei do swojego pokoju i rozmawiał z nami. Wprowadził sporo zmian w firmie, ale także zaczął inwestować w nas: szkolenia z najlepszymi trenerami, wyrównanie płac, ustalenie celów rocznych. Następnie zaprosił z innych krajów zespoły i serwisy, po to, aby w dać na rynku kompleksowe usługi, a jednocześnie nas odciążyć z pracą. Poukładał nas w zespoły, dał krótko- i długoterminowe cele oraz krótki, aczkolwiek bardzo konkretny regulamin pracy: zero wymówek, zrzucania odpowiedzialności na innych, donosicielstwo surowo zabronione, zadania na czas i efektywność.

Było trochę jak w wojsku. Lubił mieć to, co chciał. Tu i teraz. Cokolwiek miało się zadziać czy dobrego czy złego chciał wiedzieć pierwszy. Nie po to aby karać, a aby zapobiec katastrofie na czas. Z nikim się nie bawił w przyjaźnie, gierki, manipulacje. Do każdego miał taki sam stosunek. Zależało mu na najlepszych wynikach firmy, a jednocześnie i na bardzo dobrej atmosferze. Kiedy dołączyła do niego żona, pracowała na innym kontrakcie, oboje zaprosili na kolację do ich domu wszystkich pracowników. Chciał, aby każdy był.

Mimo, że był bardzo momentami oschły i niedostępny, to jednak miał swoje emocje. Pamiętam, jak był wypadek kolejowy w Szczekocinach. Myślał, że wracam tym pociągiem. Jakoś nie mogłam wtedy odebrać telefonu i się nagrał. Głos, którego do końca życia nie zapomnę. Głos, choć obcego mi mężczyzny, a jednak niezwykle bliskiego. Głos umierający ze strachu o mnie, czy nic mi się nie stało?

Był bardzo surowy wobec nas i wymagający, trochę taki OJCIEC. Mimo że młodszy od wielu z nas, to jednak najwięcej się nauczyliśmy przy nim. Ustabilizował i zorganizował firmę. Umiał też nagrodzić i zadbać o nasze awanse i karierę. Potrafił niekiedy mieć z nami spore scysje i nie zgadzał się z naszymi opiniami, jednak nigdy się na nie nie zamykał. Zawsze przemyślał i wracał do tematu. Nie raz potrafił nas zdrowo opieprzyć za coś. Ale to też musiało być COŚ😊. To jednak zawsze stał za nami.

Mieliśmy kiedyś bardzo poważny przetarg. To był najważniejszy cel do osiągnięcia w danym roku. Cel roczny. Długo się do niego przygotowywaliśmy i robiliśmy wszystko, aby wygrać. Jednak przegraliśmy. Szef wył jak zranione zwierzę i sam do siebie, i na nas wszystkich. Kazał wszystko sprawdzić, zaczął krzyczeć o konsekwencjach. Odkręcać, unieważniać przetarg itd. To był dla nas ciężki czas. I na dodatek przyjechała do nas sama GÓRA z centrali. Chcieli zobaczyć firmę, wyniki no i co z tym przetargiem? Zamarliśmy. Liczyliśmy, czyje głowy polecą. Czułam, że moja też.

Szef przy wszystkich, kiedy został wywołany przez swoich przełożonych, stanął za nami. Powiedział, że nam ufa i wierzy w nas i nie mogła to być nasza wina. Zrzucił wszystko na niejasne przepisy i procedury klienta, i że gwarantuje sobą, że znajdzie inne źródło, które pokryje tę stratę.

Powiem tak, szczęki nam opadły. Było to powiedziane tak wprost i dobitnie, że nie było żadnej wątpliwości. Krył nas, a jednocześnie bardzo zadbał, aby żaden cień na nas nie padł. Powiedział potem, że każdemu zdarzają się pomyłki, ale najważniejsze to trzymać się razem i ufać sobie. Bo jesteśmy jednym zespołem i jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego.

Po jakimś czasie, SZEF dostał propozycję awansu i relokacji do innego kraju. Przyjął ją. Ja poznałam nowego przełożonego i już wiedziałam, że to nie ta sama chemia. Odeszłam.

SZEF mimo, że był bardzo wymagający, to dał nam wielkie wsparcie, poczucie zaufania i bezpieczeństwa, jednocześnie docenienie naszej pracy. Bardzo dużo się przy nim nauczyłam i wiele osiągnęłam, choć nie raz klęłam pod nosem cicho (bo już poznał parę ważnych słów po polsku 😊). Nie byliśmy także anonimowi w organizacji, która liczyła ileś set tysięcy pracowników. Mówił o nas i chwalił się nami. Chciał abyśmy poznawali innych szefów i naszych odpowiedników na świecie i wzajemnie się od siebie uczyli. Fajna przygoda.

„Zarzadzanie ludźmi” – okropny termin, trochę jak poganianie bydła. Przepraszam, ale takie mam skojarzenie. Chcę powiedzieć, że branie odpowiedzialności za ludzi, za zespół to sztuka. Sztuka widzenia drugiego człowieka, zrozumienia go i otwarcia się na niego i jego talenty. Praca nad emocjami, zapobieganie zazdrości i zawiści, że ktoś może być lepszy. Tak może być i trzeba dać mu skrzydeł, aby mógł fruwać. To jak w miłości. Największym aktem miłości jest wolność.

Cieszę się, że przybywa firm, gdzie zamiast kart Multisportu, kupuje się szkolenia oraz sesje dla pracowników, które pokazują ich naturalne talenty, cechy, które pomogą im się rozwijać w firmie, czuć się szczęśliwszym i spełnionymi w pracy. Gdzie robią to, co lubią, a szefa uważają nie za kogoś ważniejszego od siebie, a mentora w karierze zawodowej. Przełożeni zaczynają inwestować w sesje coachingowe, na których dobiera się ludzi do zespołu według ich emocji, charakterów, cech i umiejętności, gdzie mogą siebie wzajemnie uzupełniać, a nie konkurować. Gdzie szef nie jest wszystkowiedzącym, a tym co umie uszanować słowa i opinie innych i stworzyć przestrzeń na wprowadzenie głosu pracowników. Gdzie firmy są jak piękne naturalne, kwieciste łąki pełne szczęśliwych motyli i pszczół, a nie pieczarkarnią podlewaną gównem.