Muszę napisać ten list bez znaczenia, czy kiedykolwiek go przeczytasz. Muszę napisać ten list dla siebie, żeby w końcu zamknąć pewien etap w moim życiu, żeby móc pójść dalej, żeby wyrzucić z siebie wszystkie te emocje, które nadal w sobie noszę.
Nadal, choć minęły już cztery lata, a ja nie potrafię zapomnieć. Przychodzisz do mnie w snach, budzę się zerwana obrzydzeniem, serce bije mi jak oszalałe, a w głowie dudni: „Czym sobie na to zasłużyłam?”.
Byłeś cudownym facetem, jak każdy na początku. Zrobicie wszystko, by zauroczyć kobietę, by ją od siebie uzależnić, by wygodnie się ustawić, żeby ktoś koło was biegał i wam dogadzał. Byłam jedną z tych głupich, tak bardzo chciałam wierzyć, że to co mnie spotkało, jest szczęściem. Jak mała dziewczynka, karmiona stereotypami, byłam przekonana, że ty jesteś tym księciem na białym koniu, który uwolni mnie z wieży. Gówno prawda. Wy najczęściej nas w tych wieżach zamykacie i każdego dnia każecie na siebie czekać, czekać na gest czułości, miłości, na to jedno spojrzenie, przytulenie. My gotujemy, pierzemy wasze gacie, skarpety, myjemy zlew, kiedy zaplujecie go pastą i czekamy… Czekamy aż wrócicie do domu i łaskawie na nas spojrzyjcie, spojrzycie tak, żebyśmy czuły się kochane. Jesteście cwani, wiecie, gdzie jest granica, szybko ją wyczuwacie. Wtedy są kwiaty, kolacja, seks, w którym na nas zwracacie uwagę. Przez jakiś czas jest cudownie, żeby później wszystko mogło wrócić do komfortowej dla was normy.
Dzisiaj wspomnienia wywołują we mnie złość i smutek. Zła jestem, że tak pozwoliłam ci wkroczyć w moje życie, że byłam tak głupia, żeby nie zadbać o siebie. Wszystko było dla ciebie, cała ja, każda minuta mojego dnia była tą, która ostatecznie prowadziła do tego, żeby to tobie było dobrze. Widzę wiele kobiet, które tak robią, które wierzą, że to jest właśnie ich przeznaczeniem, powołaniem, do tego zostały stworzone – podtrzymywać ogień domowego ogniska, choćby świecił fałszywym blaskiem. Nie chcemy tego widzieć, nie chcemy się rozczarować, nie chcemy przyznać się, że byłyśmy naiwne, że pomimo na zewnątrz głoszonych feministycznych haseł o niezależności, jedyne o czym marzyłyśmy, to żeby ktoś się nami zaopiekował. Tak, ja też o tym marzyłam. I myślałam, że dzięki tobie to marzenie się zrealizuje.
Zostało rozczarowanie i stawiane pytanie, czy miłość naprawdę istnieje? Czym jest? Co oznacza? Może to marketingowy wymysł tych wszystkich, którzy na miłości chcą robić biznes – od producentów czekoladek, po produkcje filmowe. Może miłość nie istnieje? A jedyne co nam każe łączyć się w pary, to pierwotny instynkt, dzięki któremu utrzymujemy nasz gatunek, a co niektórzy próbowali ubrać w głębsze uczucia?
Bo jak można mówić o miłości, kiedy ktoś rani ciebie tak mocno, ktoś, kto jeszcze chwilę temu mówił, że kocha. Do dzisiaj zastanawiam się, dlaczego zrobiłeś mi tak okropne rzeczy, dlaczego tak mnie potraktowałeś, wykorzystałeś? Dlaczego zmusiłeś mnie do myślenia, że to coś ze mną jest nie tak? Że może to ja jestem winna twoim romansom, zdradom, twoim kłamstwom. Jak mogłam dopuścić do tego, żeby o sobie źle myśleć, żeby to w sobie szukać powodów krzywdy, którą mi zrobiłeś?
Kochałam cię, byłam w stanie zrobić wszystko, żebyśmy byli razem szczęśliwi. Mdli mnie, jak sobie przypominam nasz ślub. Siedzieliśmy przed ołtarzem idealnie odgrywając nasze role. Ważna była sukienka, ilość gości, czy schabowe podane będą ciepłe i czy muzyka wszystkim się spodoba. Co za pieprzenie, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, jakby zadowolenie wszystkich świadków naszej przysięgi, miało być miarą naszego dalszego życia. Na naszym weselu zupa musiała być przesolona, skoro życie z tobą stało się dla mnie gorzką pigułką, której nie mogę przełknąć.
Zabrałeś mi 20 lat mojego życia. Wyrwałeś mi serce i podeptałeś je z premedytacją. Nie stać cię było na szczerość, na przepraszam. To było obrzydliwe. Te wszystkie – to twoja wina, gdybyś bardziej się starała, gdybyś nie była taka zmęczona, gdybyś zwracała na mnie bardziej uwagę. Dźwięczy mi to nadal w głowie, jak klątwa. Wiele miesięcy zabrało mi uporanie się z poczuciem winy, ze zrozumieniem, że to nie ja jestem winna rozpadowi naszego małżeństwa. To nie ja zdradzałam, oszukiwałam. To ty byłeś niedojrzałym gnojem, który wolał uciekać niż zmierzyć z problemami, niż wziąć odpowiedzialność, niż pokazać, że mu na nas zależy. Tobie nie zależało. Kiedy to zrozumiałam, przepłakałam kilka dni… Jakby ktoś rozdarł mnie na pół, jakby pozbawił mnie uczuć. Byłam tak pusta… Nie czułam nawet bijącego serca. A może przestało bić? Może już go nie ma? Bo jak ma bić serce, które pozbawione zostało kochania? Które oszukała miłość?
Dzisiaj cieszy mnie, że nasze dzieci są nastolatkami, że nie muszę się z tobą kontaktować. Że sami między sobą ustalacie kontakty, że dzieje się to trochę poza mną. Ty jedynie odwiedzasz mnie w snach, w snach, po których biegnę pod prysznic, żeby zmyć z siebie obrzydzenie. Chcę cię już wyrzucić z mojej głowy. Chcę, żebyś zniknął z mojego życia. Zasłużyłam na coś lepszego. Nauczyłeś mnie rzeczy, których żadna żona nie powinna nauczyć się od swojego męża – strachu, nie chroniłeś mnie, nie dałeś poczucia bezpieczeństwa.
Ale to już koniec, już tak nie chcę. Nie chcę się bać, nie chcę czuć się winna. Chcę w końcu podnieść dumnie głowę i zawalczyć o swoje szczęście. Mam przecież 45 lat, jeszcze wszystko przede mną, jeszcze wiele może się zdarzyć. Nie czekam na miłość, bo w nią nie wierzę. Ale wiem, że szczęście mogę budować sama, że mogę spełnić swoje marzenia, musiałam je tylko na nowo znaleźć, nazwać.
Jutro będzie nowy dzień, dzień, w którym zrobię krok do przodu, dzień, w którym zobaczę za sobą zamknięte drzwi. Żegnam cię bez żalu, wyciągnęłam wnioski, spojrzałam na siebie moimi, a nie twoimi oczami. Czas zostawić przeszłość, nie karmić złych wspomnień, nie rozpamiętywać. Niczego od ciebie nie chcę. Jestem zmęczona walką z tobą, z uczuciami, z cieniem, który rzuciłeś na moje życie. Tym listem zamykam to wszystko. Koniec. Idę swoją drogą. Dziękuję sobie za miejsce, w którym dzisiaj jestem.