Pamięć o bliskich jest mądra i prowadzi nad dokładnie tam, gdzie powinniśmy się znaleźć. Ratuje nas przed żalem i wskazuje, którą drogą pójść, by, nie zapominając o nich, pozwolić im odejść. Pozwala zatrzymać to, co naprawdę ważne, odpuścić tam, gdzie się minęliśmy, gdzie zabrakło zrozumienia i chęci.
Mój dziadek umierał w szpitalu, jego serce było już zmęczone, przeszło zbyt wiele. Postanowiło się zatrzymać. Tej jednej nocy, babcia poszła do domu odpocząć. Rano, jak co dzień, miała pojechać do swojego męża, pocałować go w czoło, potrzymać za rękę i opowiedzieć o tym, jak kasztany na ich ulicy zaczynają kwitnąć. I że sąsiadka z domu naprzeciwko już dawno nie wychodziła na podwórko. Może coś jej dolega? I nawet pomarańcze były już spakowane i leżały w plastikowej torebce, w przedpokoju. Tam już zostały, jeszcze długo po owym poranku, gdy zadzwonił telefon ze szpitala.
Tuż przed śmiercią, w nocy, dziadek wołał głośno imię babci. Nie wiem, czy można nazwać to odzyskaniem przytomności, iskierką woli, ostatnim wysiłkiem, by pożegnać ukochaną osobę. By być blisko kogoś, z kim spędziło się całe życie. Ja właśnie tak to widzę. Tym bardziej, że ten głos trafił do serca mojej babci. Tej nocy śniła sen o dziadku. Obudziło ją przeczucie, że odszedł. Intuicja nie zawiodła.
Wierzę w miłość. Wierzę w energię między dwojgiem kochających się ludzi, która sprawia, że w krytycznych momentach „wyczuwamy się” nawzajem, odczuwamy niebezpieczeństwo, jesteśmy w stanie przeczuć, że czyjeś życie się kończy.
Ale nie tylko. Miłość bliskiej osoby, prawdziwa, szczera bliskość, to siła, która pozwala nam również czuć mocniej, bardziej intensywnie to, co dobre i piękne.
I wierzę w pamięć. W to, że ona się jednak nie myli. Że tak wszystko w naszej głowie się układa, byśmy mogli po śmierci bliskiej osoby żyć dalej, spokojnie. Niezależnie od tego, jak się między nami układało, ile żalu nosiliśmy w sobie, kiedy jego/jej już nie ma, zostają tylko wspomnienia. Nawet jeśli nie są dobre, czas tak je „zaciera”, że nabieramy dystansu, że rozumiemy już – wina często leży po środku. Żałujemy niewypowiedzianych słów, spacerów, których już nie odbędziemy, gestów, których nie wykonamy. Niepotrzebnie.
Mówi się, że o zmarłych nie powinniśmy powiedzieć nic złego, że to się „nie godzi”. Nie lubię tego powiedzenia. Nie uważam, żeby śmierć w jakikolwiek sposób „uświęcała” albo sprawiała, że należy kogoś bardziej szanować, udawać, że był kimś innym. Że my byliśmy kimś innym. Myślę, że trzeba mówić o negatywnych uczuciach, zdarzeniach, zamiast udawać, że ich nie było. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. To czas zadecyduje, kiedy „złe” przestanie mieć znaczenie. Bo nasza pamięć ma to do siebie, że dobrze filtruje nasze wspomnienia. Z czasem, to co negatywne, niewygodne, to, o czym nie chcemy pamiętać samo „zaciera się”, odchodzi na dalszy plan. A takie momenty jak umieranie, pożegnanie zostają w nas na zawsze, jak furtka między dwoma światami. Styczność z nieuchronnym, świadomość, że to odejście jest realne i na zawsze sprawia, że zaczynamy rozumieć również swoje błędy. Jakoś to się samo „równoważy” i wracamy do poczucia wewnętrznej harmonii. Oswajamy to odejście.
Kilkanaście lat po śmierci dziadka, babcia wciąż pamiętała te „dobre momenty” z ich życia. Mówiła o uczuciu, które ich łączyło, nie o kłótniach i problemach, które ich w pewnym momencie podzieliły. To wcale nie był „łatwy” związek. Ale na pewno autentyczny.
Pamięć o tym, co dobre sprawia, że idealizujemy. Ale tak właściwie – co z tego? Przecież już nigdy więcej się nie spotkamy. Jeśli była między nami naprawdę silna więz – zachowajmy z niej w sobie to, co najlepsze.