Praca odgrywa w dzisiejszych czasach ogromną rolę. Wykonujemy zadania, których nie lubimy, ale nie mamy innego wyjścia. Robimy więc to, co do nas należy, a po przyjściu do domu staramy się zapomnieć o służbowych obowiązkach. Niektóre z nas mają ten komfort, że oprócz zarabiania pieniędzy, realizują też swoje pasje. Nie jest to jednak recepta na szczęście. Ciężko wtedy wyznaczyć granicę między domem, a pracą.
Trudno dziś znaleźć osobę, która choć raz w tygodniu nie pracuje po godzinach. Motywacja jest różna – osobiste i emocjonalne zaangażowanie w projekt, poczucie obowiązku, zbliżający się deadline, wizja premii lub… strach. Paraliżujący strach przed utratą pozycji, gniewem szefa czy osobistą porażką. Czasy są, jakie są – zasuwać trzeba. Z przyjemnością lub bez niej.
Mail prosto z porodówki
Iwona uwielbia swoją pracę w agencji reklamowej. Od dziecka miała głowę pełną pomysłów i lubiła wyzwania. Karierę zawodową stawiała na pierwszym miejscu nawet wtedy, gdy wraz z Piotrem starali się o dziecko. Trochę im to zajęło, bo aż 4 lata. Czy to z powodu nieustannego stresu? A może niedostatecznej ilości snu? Gdy już się udało, pracowała do samego końca. – Pamiętam, że jeszcze na porodówce wysłałam ostatniego maila z poprawkami. Nigdy nie nawalałam. Musiałam mieć wszystko dopięte na ostatni guzik – opowiada. Gdy koleżanki dzwoniły z gratulacjami, ona pytała, co tam w firmie. Po około dwóch tygodniach już regularnie czytała służbowe maile, czasem podrzucała jakiś pomysł na kampanię. Ostatecznie do pracy wróciła po 6 miesiącach. 4 godzinny dziennie była w siedzibie firmy, potem pracowała z domu. Piotr jest taksówkarzem, więc wszystko udawało się pogodzić.
Iwona czasem wpada w szał
Poza wypełnianiem obowiązków służbowych, Iwona zawsze była też na bieżąco ze sprawami innych. Wiedziała, kto nad czym aktualnie pracuje, co się dzieje u kogo w domu – zawsze pomocna i zaangażowana. Była nawet założycielką firmowej grupy na messengerze, gdzie można było w każdej chwili rzucić jakiś nowy pomysł. O ile wszyscy traktowali to na luzie i częściej ograniczali się do plotkowania i żalenia się na szefa, Iwona nie. Odpisywała zawsze – nawet w środku nocy. Była wyczulona na odgłos powiadomienia bardziej, niż na płacz własnego dziecka. – Kiedy Helenka była mała, w ciągu dnia wkładałam ją do bujaczka lub kładłam na macie edukacyjnej i spokojnie mogłam pracować przy komputerze. Jestem dowodem na to, że macierzyństwa nie oznacza końca kariery. Mała nie była szczególnie wymagająca – wspomina. Ogólnie praca dawała jej mnóstwo satysfakcji, poza momentami, gdy coś nie wychodziło. Wtedy dosłownie wpadała w szał. Była perfekcjonistką, nikt nie mógł jej wytknąć błędu.
Coś jest nie tak
Piotr coraz częściej się złościł. Przez moment nawet podejrzewał żonę o romans. Bo jak to możliwe, żeby własne dziecko w chorobie zostawiać i lecieć, gdy zadzwoni telefon? – Zdarza mi się wykorzystywać pracę Piotrka. Jest nienormowana, więc czasami wracam dużo później niż obiecałam. Kąpię Helenkę 3-4 razy w tygodniu. Czasem już śpi, jak wracam. Ale za to spędzamy razem poranki. Do 10 pracuję z domu, dopiero potem wychodzę do biura – mówi. „Spędzanie razem poranków” brzmi szumnie. Po prostu przebywają w jednym pomieszczeniu. Pytam, na co jej to wszystko, ten pęd, ta kariera? – Takie czasy, trzeba dawać z siebie 200 procent. Poza tym ciągle mam wrażenie, że jeszcze wiele muszę się nauczyć – mówi. Owszem śpi źle, bo ciągle śni jej się praca. I tak, owszem, coraz częściej boli ją głowa i kręgosłup, a stres nie daje o sobie zapomnieć.
Pierwsza w biurze
Życie Marty zupełnie zmieniło się 10 lat temu, kiedy jej narzeczony zerwał zaręczyny tuż przed ślubem. Po prostu kogoś poznał i się zakochał. Po roku opłakiwania związku wzięła się za siebie. Zaczęła więcej czasu spędzać w pracy, podejmowała wyzwania, dawała z siebie więcej niż inni. W końcu się opłaciło – dostała awans. Stanowisko głównej księgowej w dużej firmie to było coś. Choć momentami czuła się samotna, zajęć nie brakowało. Do biura przychodziła pierwsza, a wychodziła ostatnia. Jako szefowa czuła się odpowiedzialna dosłownie za wszystko. Wiedziała, że sama zrobi najlepiej. Prezes mógł do niej zadzwonić o każdej porze, a ona dokładnie wiedziała, gdzie dany papierek leży i kiedy mija termin na fakturze. Z resztą często z tego korzystał. Nawet się nie zorientowała, kiedy w ramach przysługi zaczęła też zajmować się księgowością w drobnej firemce jego szwagra.
Brak nieodebranych połączeń
– Czy chodziłam do pracy chora? Oczywiście. I to ile razy! Raz zdarzyło się, że przez tydzień pracowałam z domu, gdy dopadła mnie grypa. To cud, że nie straciłam wtedy głosu, bo wszystkiego musiałam dopilnować przez telefon – opowiada. Chociaż przez kilka lat praca dawała jej satysfakcję, w końcu coraz mniej ją cieszyła. Pojawiły się kłopoty ze snem, infekcje, kłucie w boku. Posłuchała rady, że powinna iść na urlop. Poszła, ale siedziała w domu. A gdyby ktoś z firmy zadzwonił? Nikt nie znał się tam na księgowości tak dobrze, jak ona. Ale nikt nie dzwonił. – Systematycznie sprawdzałam pocztę, ale przychodził tylko spam. Zaczęłam się zastanawiać, czy mi się przypadkiem telefon nie zepsuł. Kiedyś zadzwoniłam do siostry i mówię „Kaśka, zadzwoń do mnie, bo nie wiem, czy mi przychodzące dochodzą”. Tak mi padło na głowę – opowiada.
Marta nie podołała presji
Na dwa dni przed powrotem do biura nie mogła spać i jeść. Czuła, że coś się wydarzy. I tak też było. Przede wszystkim panował bałagan – niczego nie mogła znaleźć, niektóre faktury zawierały błędy, ktoś czegoś nie dopilnował. – Dosłownie wpadłam w szał. Najpierw zaczęłam na wszystkich w pokoju krzyczeć, że do niczego się nie nadają. A potem sama się rozpłakałam. Z nerwów, z przemęczenia i z przerażenia, że teraz będę musiała po nocach to wszystko poprawiać – wspomina. Jej reakcja zmroziła wszystkich. Gdy płakała w toalecie, przyszła do niej jedna z koleżanek. Powiedziała, że niektórzy od dawna podejrzewają u niej pracoholizm, ale wiedzą też, że jest samotna, więc nie chcieli jej urazić. Zaczęła też namawiać Martę na wizytę u psychiatry, leki i zwolnienie lekarskie. Zgodziła się, ale głównie dlatego, że nie mogła znieść wstydu. Kto to widział, żeby na forum tak się rozbeczeć?
Długa droga
Marta nie wróciła już do firmy. Terapia otworzyła jej oczy – pracoholizm. Otworzyła własne biuro rachunkowe i wyraźnie rozgranicza czas między życiem zawodowym i prywatnym, jak zalecił psycholog. – Mam 39 lat i jestem sama. Zupełnie sama. Uczę się na nowo dysponować swoim wolnym czasem, chodzę na jogę, czasem spotkam się z koleżanką, ale przede wszystkim dużo czytam o wewnętrznej harmonii. Powiedz tej młodej dziewczynie, że zmierza do miejsca, z którego ja właśnie wracam. A najlepiej napisz. Ja przynajmniej nie skrzywdziłam swoim uzależnieniem dzieci. Za to pewnie już nie będę ich mieć.