– Jechałam po nią za każdym razem, gdy ktoś zadzwonił. Zabierałam z różnych miejsc, z klatek schodowych, parków, melin i dworców. Z pełnymi majtkami i smrodem ciągnącym się za nami, aż ludzie się odwracali z obrzydzeniem. Zawoziłam do domu, myłam z fekaliów, przebierałam i usiłowałam karmić. Potem nocami słuchałam, jak krzyczy, sprzątałam wymiociny, szukałam i zawoziłam do ośrodków odwykowych. Zawsze ten sam schemat – albo od razu mówiła, że nie chce tam zostać, bo nie widzi problemu, albo uciekała po kilku dniach. I znowu nie spałam, znowu myślałam o tym, kiedy zadzwonią ten ostatni raz. I będę mogła ją pochować, i przestać się bać. I wysłuchiwać, że jestem jej matką, że coś powinnam z tym zrobić, jakoś pomóc. A ja przecież nic innego nie robię, odkąd Iza skończyła 15 lat i pierwszy raz, coś wzięła. A potem przez kolejne lata płynęła, a raczej tonęła, wciągając mnie w to bagno ze sobą. Bo choć nigdy nie tknęłam żadnego narkotyku, czuję się jak wrak człowieka. Jestem matką narkomanki, kobietą, która myślała, że zwykła matczyna miłość wystarczy. Nie wystarczyła.
Pani Milena wygląda jak zmęczona kobieta po 60-tce, choć w rzeczywistości ma niewiele ponad 40 lat. Opowiada, że gdy żył jej mąż, było lżej. – Iza nie jest naszą jedyną córką, jedynym dzieckiem. Jeszcze syna mamy, mieszka w Londynie, ma dziecko i dobrą żonę. Nie raz usiłował swojej uzależnionej siostrze pomóc, nawet raz tam ją zabrali. Załatwili jej pracę i szkołę, otoczyli ciepłem i opieką. Choć sami lekko nie mieli, bo małe dziecko w domu to wiadomo, jak jest. Chwilę był spokój, zachłysnęła się tym, przyrzekała na wszystkie świętości, że już nie weźmie. Nawet sama taką grupę wsparcia znalazła, chętnie tam uczęszczała. Odetchnęliśmy z mężem, uwierzyliśmy, że wszystko się jakoś ułoży. I wtedy stał się dramat, u męża zdiagnozowano nowotwór płuc, niestety zbyt późno, żeby liczyć na większą pomoc. W tym samym czasie syn zaczął alarmować, że z Izą coś jest nie tak. Że niby chodzi do pracy, ale zostawiła szkołę, że znika, że ma jakiegoś chłopaka podobno z tej grupy wsparcia. I tak było, zaprzyjaźnili się i oboje zaczęli się wciągać w znajomy syf. Ja to tak nazywam, to kłucie się po żyłach, to gotowanie śmierdzących specyfików, które dają złudne poczucie wolności. Odloty, jak oni to nazywają. I przepadła bez wieści, na ponad pół roku. Nawet nie miałam jak jej poinformować o śmierci ojca. Powiem to głośno, choć pewnie mnie za to zlinczują, ale myślę sobie, że nasza córka się do tej jego śmierci bardzo przyłożyła. Mąż znikał w oczach, nie przejmował się swoją chorobą i leczeniem, tylko o nią ciągle pytał. I w oknie wypatrywał. I tak zresztą odszedł, w fotelu wypatrując czy Izunia wraca.
Był środek nocy, jak zadzwonili z odległego dla mnie Poznania, i wymienili jej imię i nazwisko. Byłam w szoku, nawet zastanawiałam się czy to nie pomyłka, bo byliśmy przekonani, że baluje nadal w Anglii. Na miejscu okazało się, że miała zapaść, za dużo wzięła, znaleźli ją obok ciała jakiegoś chłopaka. Tego samego, z którym poszła ćpać, gdy była u brata w Londynie. Dopiero potem mi opowiedziała, że już od trzech miesięcy tu byli, u jego matki, ale ich wyrzuciła. I, że wstydziła się dzwonić do domu, bo ojciec chory, o tym wiedziała, nie chciała pogarszać sytuacji. A potem jak zwykle zapytała, czy mam jakieś pieniądze, bo niedługo stąd wyjdzie, a jest bez grosza. Patrzyłam na nią i łzy mi leciały, nie zapytała jak się tata miewa. Pokręciłam tylko głową i wyszłam, nie byłam w stanie z nią rozmawiać. Pierwszy raz taką złość, niechęć do własnego dziecka poczułam. Taką ogromną niesprawiedliwość, że tyle zrobiłam, że walczyłam nawet, gdy ona nie chciała się o siebie starać, kochałam choć wszyscy się od niej odwrócili.
I dziś dostaję w zamian ignorancję i pytanie, czy dam jej na narkotyki. Bo przecież nie na chleb czy czyste, nowe spodnie wołała. Wróciłam na jej salę po chwili, powiedziałam wprost, że ojciec już dawno umarł i że mnie za chwilę też do grobu wpędzi. Wpadła w histerię, że jestem niesprawiedliwa, bo ona jest chora, potrzebuje wsparcia, miłości. „Ty nie masz pojęcia, co to jest miłość! Może gdybyś miała swoje dzieci, coś by do ciebie dotarło. A tak, potrafisz miłować tylko brunatny płyn w brudnej strzykawce”. Wykrzyczałam to i wtedy ją pierwszy raz zostawiłam samą, bez pomocy, bez wsparcia. I mało nie umarłam ze strachu po drodze do domu. A wyrzuty sumienia nie pozwoliły mi patrzeć na siebie w lustrze. Bo matką jestem przecież, a ona, moja córka, ma tylko mnie.
Sama przyjechała, długo wtedy rozmawiałyśmy, znowu obiecała i przepraszała. Na terapiĘ poszła, pomagała mi w domu. Nosiło ją, widziałam to, kilka razy nawet zaczynała mi opowiadać o tym, co się z nią działo tam u brata, po tym jak zniknęła. Ale zawsze przestawała w którymś momencie, jakby obrazy z jej głowy zbyt straszne były do przełożenia na słowa. Na cmentarz do mojego męża chodziła często, ale zawsze sama. Potem zamykała się w swoim pokoju i milczała patrząc w ścianę. Może i mojej winy w tym wszystkim było dużo, bo nie przytulałam jej wtedy zbyt często, taka wypalona się czułam. Sąsiadki mówiły mi, że dobra jestem matka, że pod dach ją znowu przyjęłam, że przecież to nie jej wina, że nałóg to straszne piekło. A mnie wtedy najbardziej bolało, bo to tak, jakby tylko Iza cierpiała, jakby tylko ona chorowała. A co z nami? Rodzicami dzieci uzależnionych, czy ktoś wie, co my przeżywamy? Gdy mamy związane ręce, bo nasze dorosłe już dzieci toną na naszych oczach, a my nic nie możemy robić. Albo robimy właśnie, ponad własne siły, zapominając o swoim zdrowiu i życiu, a w zamian nie dostajemy nic. Nawet cienia nadziei, że pokryją się składane przez lata obietnice. I boisz się odebrać kolejny telefon, bo nie wiesz czy to znowu z kolejnej śmierdzącej piwnicy czy już może z prosektorium na rozpoznanie zwłok. Kiedyś mi sąsiad powiedział, że po co jeżdżę, jak dzwonią, przecież dorosła jest, takie sobie życie wybrała, to niech się w nim paprze. Spytałam, czy mówiłby tak, gdyby to się tyczyło jego syna? Burknął tylko, że on ma normalne dziecko. Ja też, tylko pogrążone w uzależnieniu.
Dziś znowu nie wiem, gdzie jest moja córka. Była przez jakiś czas i zniknęła nagle. Widziałam, jak ją gnało, jak ciągnęło w stronę mroku, bólu i złudnego, naćpanego szczęścia. Zabrała kilka swoich rzeczy i kilka nieswoich. Przywykłam do tego, już nawet nie mam jej za złe. Jakbym zobojętniała, jakby mi serce odrętwiało. Tylko nocami, gdy budzi mnie koszmar, gdzie widzę ją siną w brudnej melinie, zesztywniałą z martwym sercem, wstaję i siadam w tym samym fotelu. W tym, w którym przez okno wypatrywał jej kiedyś mój mąż. Może uda mi się doczekać powrotu naszej Izy.
Wysłuchała: Anika Zadylak