Myślałaś kiedyś o tym, że to nieprawda z tą zimą? Że wcale nie przychodzi w grudniu, czy z ponurą końcówką listopada. Wcale nie skrada się i nie zaskakuje wieczorem, czy czarniejszą niż zwykle nocą. Do mnie przyszła w tym roku, już pod koniec lipca. Wraz z każdym twoim słowem. A w zasadzie z jego brakiem. Chłodem potęgującym coraz bardziej skąpymi zdaniami. Martwą ciszą w słuchawce lub zdawkowym „wszystko u mnie ok”. Ale u mnie ku*wa niekoniecznie, wiesz? Gdy zostawiam ci epopeję o tym co ze mną, o sukcesach i porażkach. O tym, co mnie smuci i co niezmiernie cieszy. O tym, ile udało mi się osiągnąć, choć tylko ty wiedziałeś, ile musiało mnie to kosztować. Tylko tobie się zwierzałam głuchą nocą łkając do słuchawki. A ty pisałeś, że będzie dobrze, że przecież jesteś. A oboje wiemy, że nigdy cię nie było. Tak bardzo, jak tego przecież nie oczekiwałam. A jeszcze bardziej jednak chciałam.
Ty oczywiście powiesz, że to nie twoja wina, niczego nie obiecywałeś. Kilka razy nawet wspomniałeś, że musisz się poskładać do kupy. Po rozwodzie, który trwa w nieskończoność, jakbyś w ogóle go nie chciał. Bo gdy piszesz, że zawsze mimo tego, jak cię skrzywdziła, będziesz ją kochał, to rzygać mi się chce. No właśnie przeanalizujmy więc, kim ja w zasadzie byłam i jestem. Bo już nie będę. Koleżanką, którą przyprowadził wspólny znajomy? Zachwycałeś się mną, bezkresem i wymownością mych oczu, mądrością płynąca prosto z zszarganego serca. Doradzałeś, jak zrobić, bym pozbyła się tej garstki kompleksów i stała się jeszcze bardziej zjawiskowa. Obserwowałeś moją przemianę, starania, wypruwanie żył. Wmawiałeś, żebym robiła to dla siebie, że to forma oczyszczenia, taka akceptacja swojego ciała. Nawet czasem dopingowałeś. Raz czy dwa zdawkowo pochwaliłeś wprawiając mnie w ciepłą, lekką euforię. Ten pierwszy raz, gdy kobiecością swoją zwyczajnie i po prostu, naturalnie i tak mało odpowiedzialnie uwierzyłam w coś. W coś, czego nigdy nie było. W pierwszą bzdurę, że mogę być kimś więcej. Bo dlaczego też, miałabym nie być? Przecież dość szybko awansowałeś mnie, do roli Powierniczki.
Tej, która nawet gdy nie mogła, nawet gdy nie chciała, wysłuchiwała. O tym, jak cię skrzywdziła, jak nadal pogrywa nie fair. O tym, że cała jej rodzina jest nie taka, że tobą pomiatają, że źle i na wyrost oceniają. Słuchałam i chłonęłam każdą sekundę, w której krył się choć skrawek twojego głosu. Myślałam o sobie, że taka jestem szlachetna, bo mnie potrzebujesz, a ja po prostu jestem. Choć samej życie mi się wali, choć tracę grunt pod nogami, a za chwilę nie będę miała gdzie mieszkać. Ty tylko powtarzałeś, że jestem silna, że nic mnie nie złamie. I że nie znasz odważniejszego człowieka. Bardziej mocnej, twardej kobiety. Serio, nigdy nie przyszło ci do głowy, żeby raz rozpatrzeć mnie w tej kategorii? Kobiety, takiej zwyczajnej, bez selekcji na podzespoły. Żeby nie klasyfikować, nadawać mi formy. Przecież się pojawiłam, jak wiele innych kobiet, które zostawały na dłużej. Albo na kilkuletnie „na zawsze”. Albo na noce, których cisze przerywał tylko spazmatyczny oddech . I jęk. Ja miałam zaszczyt, który stał się przekleństwem, zostać Adwokatem i Obrońcą w jednym. Kolejny level, w twojej grze na uczuciach.
I już nie tylko słuchałam, ale jak lwica broniłam, twojej urażonej dumy. Radziłam, tłumaczyłam, dzwoniłam gdzie trzeba. Wysyłałam fajne piosenki, zdjęcia dzięki którym mogłeś się choć na chwilę uśmiechnąć. Przestać zatruwać jadem niby byłej, a ciągle obecnej. Tej, która nadal jest w każdym twoim geście, w każdym słowie. Nawet wykrzyczanej do mnie pretensji. Bo przecież ja zniosę wszystko, mi można powiedzieć każde gówno. Wyzbyć się go, ulżyć sobie i iść. Wrócić, jak się znowu czegoś potrzebuje. Zadzwonić, kiedy się chce, nawet po miesiącu i nie rozumieć, dlaczego mam zmieniony głos. Taki smutny i zawiedziony. I złościć i rzucać we mnie słowami o tym, że przecież nie będziesz mnie siłą trzymał. Że droga wolna, że to mój wybór. A ja wracałam, lgnęłam do ciebie, żebrząc i przepraszając, w zasadzie nie wiem za co. Skomlałam, jak te psy ze schroniska, które kochają każdego, kto choć przez chwilę, pogłaszcze je przez ogrodzenie. Aż stałam się Przyjaciółką.
Tą, która uśmiecha się na zawołanie, która cieszy się choć przełyka łzy. Bo jeszcze niedawno, przez słuchawkę, gdy opowiadałam ci, że już nie daję rady, nie zapytałeś. Ja przybiegłabym zostawiając wszystko. Wytłumaczyła przed szefem, znalazła odrzutowiec, żebyś już tylko nie był sam. Żebyś mnie czuł, mógł dotknąć mojej dłoni, w tym najgorszym momencie. Tymczasem, ty słuchasz z wymownym milczeniem, coś tam wzdychasz, coś tam plączesz o tym, że życie takie bywa. Że trzeba je brać za bary, siebie stawiać nieustannie do pionu. Walczyć i śmiać losowi w twarz. Tak jak ta dziewczyna ze zdjęcia, które wrzuciłeś kilka godzin później. Śmiała się prosto w moja opuchniętą od płaczu twarz. Gdy drżącymi dłoniami zbierałam z podłogi swoje rozsypane atomy. I gdy wysyłałeś w świat, bo przecież nie bezpośrednio do mnie, pozdrowienia. Gdy tańczyłeś do utraty tchu z innymi przyjaciółkami. To do nich dzwonisz, gdy do mnie milczysz?
I ta noc mi przychodzi do głowy, gdzie w porywach łaskawości ten jeden raz postanowiłeś mnie zatrzymać. Nawet przeprosić i przyznać, że nie tak to wszystko powinno wyglądać. Że mam rację, że zasługuję na coś więcej, bo tyle przecież dla ciebie robię. Szkoda tylko, że tyle samo nie znaczę. Bo to tej nocy, przed snem, pierwszy raz odważyłam sobie wyobrazić, jak ogrzewasz moje usta swoimi. Jak ściągasz mnie z parapetu i otulasz kocem. Ale tylko na moment, bo bliskość twojego ciała zabrałaby przecież cały chłód. I wnikasz we mnie i dziękujesz spojrzeniem, że byłam i czekałam. I pozwalasz zasnąć w sobie oplatając mnie ramionami. I sprawiasz, że raz na tyle lat zasypiam spokojnie.
Budzę się niestety w lodowatej przestrzeni, w której cię nie ma. Bo już wszystko czego chciałeś, dawno wziąłeś. Resztę zostawiasz. Tę resztę mnie już nie do użytku. Może wspólny znajomy przyprowadzi mnie jeszcze gdzieś kiedyś.
Niby taką samą, a już zupełnie inną. Bo przecież ty nie obiecywałeś, ja nie oczekiwałam. A ch*jowy stan zawdzięczam sobie. Bo głupio pomyślałam, że kiedyś, że w końcu stanę obok ciebie. Zdejmiesz ze mnie te wszystkie szarfy, które mi podarowałeś przez cały ten „nasz” czas. Kochany, nigdy nie mój. Te obroże, które mi zmieniałeś, nazywając co chwilę inaczej. Te złudne obrączki, gdzie ostatnią, przed najważniejszą miała być ta o przyjaźni. Takie zakończenie do albumu o tym, jak rodziła się nasza miłość. Ta sama, którą zgasiłeś już na starcie. Dobrze wiedząc po co mnie zaczepiłeś wtedy ten pierwszy raz. Bo każdy egoista, każdy pieprzony samolub, taki jak ty robi coś z myślą o sobie. Widzi tylko swoje bolączki, tylko swoje straty odczuwa. Od silniejszych bierze tyle, ile mu potrzeba. Dlatego od początku stawia mur, choć burzy go, gdy potrzebuje otuchy. Gdy trzeba mu życzliwości, oparcia, przytakiwania głową. Gdy chce usłyszeć zapewnienia, że jest mądry i dobry, tylko z byłą, nadal teraźniejszą, jest coś nie tak. I gdy już się tym nakarmi, nabierze sił, urodzi na nowo, tryumfuje. A ty stoisz w jego cieniu, odepchnięta, wyciśnięta z emocji, otępiała z bólu. I myślisz już tylko o jednym. Że tak samo, jak on jest podły, tak ty jesteś, zwyczajnie głupia.
I ostatni raz czytasz te jego od niechcenia napisane kilka zdań. Gdzie koncertowo, odwraca role. Gdzie obojętnością mówi o wolnej woli, o braku przymusu. Gdzie zdawkowo wspomina, o tym jak się pozbierał, jak bryluje na salonach, jak udaje mu się w życiu. I że nie wie, o co ci znowu chodzi, ale życzy wszystkiego dobrego. I myślisz, że jest oskarowym aktorem. Gratulujesz mu w duchu. Bo na bycie perfidnym, nie każdego stać.
Za to naiwność, mój drogi, jest w cenie. I możesz ją kupić, tylko jeden raz. Ty już zmarnowałeś swoją szansę. A ja to nareszcie zauważyłam.