– Wiem, że to może i strasznie i też banalnie zabrzmi, bo każdy kto wygrał, to mówi. Tak myślałam, gdy słyszałam historie podobne do mojej. I nagle okazało się że jestem rakowi wdzięczna, że mogłabym mu podziękować. Za życie. Bo ja dopiero teraz żyję.
Czekam na nią z niecierpliwością i ciekawością w małej, przytulnej knajpce. Kilka dni wcześniej zostawiła mi krótką wiadomość : „Masz coś w skrzynce na listy <3 ” . Czekała na mnie duża koperta, a w niej książka: „Teraz Jestem”. Dla mnie Ania Nowakowska, założycielka Stowarzyszenia na Rzecz Walki z Chorobami Nowotworowymi SANITAS, to prawdziwa bohaterka. Bo jak inaczej nazwać kogoś, kto wygrał własne życie.
Pojawia się w końcu i nie podaje mi ręki. O razu przytula tak, że szklą mi się oczy. I nie przestaje się uśmiechać. Nawet gdy mówi o tym, jak pod prysznicem odkryła, że traci włosy.
Jak moje życie wyglądało przed rakiem?
Chcesz to wiedzieć? To dobry punkt odniesienia, bo pokazuje, jak choroba mnie zmieniła, co tak naprawdę zrobił ze mną rak. Rak jajnika.
Nie marzyłam o podróżach, najlepszych uczelniach i mężu na stanowisku. Ja po prostu robiłam swoje. Ciężko było, więc do pracy trzeba poszłam szybko. Samej na wszystko zarobić. Oczywiście, że miałam przyjaciół, że ogniska były i gitara, na której gram. I jakieś miłostki, ale wiesz, nic wielkiego. Musiałam myśleć o czymś ważniejszym, bardziej przyziemnym. Tak mi się wtedy wydawało, że każdy tak ma. Taki schemat – liceum, trochę szaleństw, ale z umiarem, bo trzeba myśleć o przyszłości, zadbać o nią. Zarobić, odłożyć. Po co? Na co? Teraz siebie o to pytam i się z tego śmieję.
I tak jakoś to płynęło, dzień za dniem. Po prostu byłam.
Witka, mojego męża, poznałam niespełna rok przed diagnozą. To taki facet, którego jesteś pewna od samego początku. Wiesz, że z nikim nie będziesz szczęśliwsza i bardziej bezpieczna. To było jak piękna bajka. Tylko scenariusz do niej, jak się niedługo okazało, kiepski.
To nie było tak, że nagle zaczęłam podupadać na zdrowiu
Badania profilaktyczne robiłam regularnie i chętnie, jakby to nie zabrzmiało – odwiedzałam ginekologa. Po prostu, za jakimś kolejnym rutynowym badaniem, coś nie pasowało, nie zgadzało się.
Kiedy mieli już pewność, poprosili o rozmowę. Usłyszałam, że to rak. I w pakiecie, że złośliwy, i że chemię trzeba zacząć natychmiast. Stałam bez ruchu przez chwilę, przez kilkanaście sekund. I zamiast zacząć płakać, zapytałam, co jeszcze możemy zrobić i zgodziłam się, że ok, to niech będzie ta chemia.
Mój cudowny facet był przy mnie, moja mama pomagała z całych sił. A ja byłam pełna obaw, ale też wiary. I siły, bo przecież niedługo ślub, muszę się pospieszyć i za długo nie cackać z chorobą.
Pierwsza chemia była nad wyraz łagodna. Niestety, druga już nie. Miałam bardzo długie włosy, ale sama je ścięłam na krótko, żeby sobie zaoszczędzić dodatkowych niekoniecznie dobrych emocji. Włosy i tak by wypadły – tak do tego podchodziłam.
Musiałam się bardzo się starać o każdy kolejny dzień mojego życia, więc sorry, ale brak włosów to przy tym pryszcz. Tak mi się przynajmniej wydawało, ale gdy przychodzi ten moment cała twoja buta, pewność, tamto myślenie – znika. Weszłam pod prysznic… i nagle zobaczyłam, że moje włosy są wszędzie. Na dłoniach, ciele, w brodziku…
Pękłam…
Przecież ja w tym wszystkim jestem też po prostu kobietą! Woda się na mnie lała, a ja byłam coraz bardziej łysa. Płakałam i krzyczałam w sobie. Takie wiesz, małe piekiełko świadomości, kiedy dociera do ciebie, że to jednak się dzieje, że jest straszne i że niestety, może się skończyć różnie.
Takich momentów załamania podczas całej mojej choroby zdarzyło się zaledwie kilka. Takiego wiesz totalnego strachu, braku wiary, poddania się.
Jak się uspokoiłam? Przypomniałam sobie, że zawsze chciałam być jak Sinéad O’Connor. Przecież wiesz, jaka ona była piękna! Ja też byłam. Może to się wydać komuś głupie, ale ta myśl spowodowała, że odzyskałam wiarę w to, że wszystko będzie dobrze. Nawet ślub, który wcześniej chciałam przełożyć, zaczęłam planować na nowo. Cieszyłam się, znowu byliśmy szczęśliwi i patrzyliśmy w przyszłość ze spokojem.
I dopiero wtedy przyszedł cios. Dla mnie osobiście i dla kobiety w ogóle, najgorszy. Szczególnie tak młodej, która jeszcze nigdy nie była w ciąży, a tak bardzo chciała być matką. Po zakończeniu cyklu chemii, musiałam przejść radykalną operację wycięcia narządów płciowych. Rozumiesz? Wszystko.
Pierwsza myśl: „Witek tak bardzo chciał, żebyśmy mieli dzieci”. W ogóle chciał mieć dzieci, jest takim wspaniałym człowiekiem. Byłby najlepszym ojcem na świecie. A nie będzie ich nigdy miał… i to przeze mnie.
Zniknęłam na kilka dni, w samotności podejmując straszne decyzje. Przecież nie mogę mu tego zrobić. Ale mogę dać mu wolność i szansę na normalny dom. Poprosiłam, żeby odszedł. Był w szoku. Przecież od samego początku się z tym liczył, wiedział z czym związana jest choroba, z jakim ryzykiem i obciążaniem i… jakim wyrokiem. Powiedział mi wtedy, ze już myślał o adopcji, że jest na nią zdecydowany, więc to nie jest tak, że nie będziemy mieć dzieci… Najważniejsze, żebym wydobrzała, bo brak posiadania biologicznych dzieci to nie problem, myśl, że mnie mogłoby nie być, była wtedy dla niego nie do zniesienia.
Wiesz, co myślałam. Huczało mi w głowie: „On mnie na prawdę kocha. Przecież nie mogę się teraz poddać. Ani teraz, ani nigdy”.
Wzięliśmy ślub, a kilkanaście dni po weselu, na którym chyba za sprawą adrenaliny, na chwilę przestałam być chora, leżałam już na stole operacyjnym.
Zasypiając pod narkozą myślałam, że już się ze wszystkim pogodziłam, że sobie to poukładałam, zaakceptowałam fakt, że choroba odbierze mi część mojej kobiecości. W końcu miałam męża, dla którego najważniejsze było, że jestem i że będę. Zdrowa.
Obudziłam się po operacji i jedyne co czułam, to nicość, wielką pustkę
Nie było smaku zwycięstwa. Patrzyłam w okno, połykałam łzy i nie chciałam nawet, żeby Witek przychodził. Smutek, strata, żałoba… Jakbym przestała być dziewczyną. Jakbym nie potrafiła się określić. Jakbym wiedziała, że bezpowrotnie straciłam coś najcenniejszego.
Ten stan trwał dość długo, a widok maleńkich dzieci go pogłębiał. Ale w końcu przyszedł dzień, w którym, z potwierdzeniem w ręce, mogłam wykrzyczeć całemu światu: „Wygrałam”. To wtedy, po odbiorze wyników, pierwszy raz tak mocno to poczułam.
To, że teraz mogę wszystko! Że dostałam szansę na życie! Jeżdżę na motorze, takim dużym wiesz? Chodzę po górach i dostrzegam to, o czym pojęcia wcześniej nie miałam, choć było tak blisko. Założyłam z przyjaciółką stowarzyszenie, dzięki któremu mogę wspierać oraz co ważne, integrować osoby zmagające się z rakiem. Pomagać ich rodzinom. To co daje, wraca ze zdwojoną siłą i niesie wiele dobra. Dla mnie też!
I jestem mamą. Gdy patrzę na swojego synka, na którego procesy adopcyjne kazały nam długo czekać, kiedy patrzę na to jak bawi się z moim mężem, to jakkolwiek to strasznie nie zabrzmi – dla tego widoku, dla tych emocji przeszłabym jeszcze raz tę samą drogę. Żeby tylko mieć to, co mam teraz. Dla każdej sekundy, która jest dla mnie cudem.
I śmieszy mnie, gdy ktoś sugeruje, że jestem nieodpowiedzialna, żyję chwilą, bo nie myślę o przyszłości mojego dziecka, nie odkładam dla niego pieniędzy. Zawsze wtedy odpowiadam jedno: że owszem, odkładam, coś znacznie cenniejszego. Piękne wspomnienia, o które się staram. Przecież właśnie to mam na całe życie.