– Bycie dobrym ojcem nie odbiera kobietom prawa do bycia dobrą mamą. Wręcz przeciwnie, myślę, że to jak dobrym jest się tatą, zależy od tego, jak dobrą mamą jest partnerka. I na odwrót. – mówi Konrad Kruczkowski, autor bloga „Halo Ziemia”. Konrad pracuje nad nowym projektem „Halo Tato” i to skłoniło nas do rozmowy nad ojcostwem. Męski punkt widzenia – chwilami wcale nie taki oczywisty.
Ewa Raczyńska: W opisie twojego bloga piszesz, że bycie tatą stwarza ciebie na nowo…
Konrad Kruczkowski: Musiałem tak napisać bardzo dawno… To nadal aktualne. Pojawienie się dziecka, zarówno w życiu mężczyzny jak i w życiu kobiety, jest szansą na zmianę w nich samych. Możną tę szansę wykorzystać, można ją też zaprzepaścić.
Swoją wykorzystałeś?
Wiesz co, moje życie do momentu, kiedy urodziła się Lila – moja córka, było w dużej mierze skoncentrowane na pracy zawodowej, a tak naprawdę na mnie samym – na tym, żebym osiągał swoje sukcesy. Praca zawodowa była tym elementem mojego życia, który mnie określał. Kiedy dowiedziałem się, że moja córka pojawi się za kilka miesięcy na świecie, pomyślałem: chcę być dobrym ojcem.
I to był pierwszy krok. Wyjście poza siebie, koniec z tym narcystycznym skupieniem uwagi na sobie. A naprawdę bardzo dużo pracowałem. Jednak rolę ojca od początku rozumiałem nie tyle w kontekście posiadania dziecka, co bycia częścią tego ekosystemu, który tworzymy w domu.
Jednak kobiety, jeszcze na długo przed porodem, mają często pretensje, że „on się w ogóle tym dzieckiem nie interesuje”.
Mogę opowiadać, jak to było w naszym przypadku – inicjatorką wielu aktywności była moja żona. To ona przeprowadziła nas przez cały okres ciąży. Zaciągnęła mnie do szkoły rodzenia, którą uważałem za niepotrzebną, a to właśnie tam złapałem bakcyla na bycie tatą. Czytałem podsuwane przez nią książki o rozwoju i wychowaniu dzieci. To był ten świat, który wchłaniałem, bo wciąż mam tak, że bardziej wierzę temu, co czytam, niż temu co słyszę. Brak skupienia się na sobie, ale myślenie i troska o kogoś innego – nowego człowieka, było dla mnie czymś nowym, wniosło do mojego życia zupełnie inną jakość. Dzisiaj nadal dużo pracuję, ale mam w sobie taki radar, który mnie ściąga na ziemię, jeśli balans między życiem rodzinnym a zawodowym, ale też troską o samego siebie, zostaje zachwiany.
Tak świadome podejście do ojcostwa to chyba nadal rzadkość.
Zawsze nosiłem w sobie przekonanie, że trzeba dbać o tych, którzy nie potrafią o siebie zadbać sami, a dziecko jest przecież kimś takim. Dodatkowo wiedza, którą teraz mam, daje mi świadomość, że okres pierwszych trzech lat jest niezwykle ważny, w bardzo dużym stopniu determinuje to, kim jesteśmy później. To wtedy budujemy poczucie naszej własnej wartości, wrażliwość, kształtuje się nasz sposób patrzenia na świat.
Nie chciałbym zawieść mojej córki na tym odcinku. Ja wiem, że nie ma idealnych rodziców, że wystarczy być wystarczająco dobrym rodzicem, ale to wciąż nie jest łatwe. Bardzo bym chciał, by moja córka, kiedy będzie dorosłą i dojrzałą kobietą, kiedy nie będę jej już tak potrzebny, jak jestem potrzebny teraz, powiedziała: „Dzisiaj radzę sobie w życiu, potrafię sprostać życiowym zakrętom, nie obijam się o nie aż tak boleśnie, bo na początku mojej drogi rodzice byli przy mnie”.
Pięknie…
Oczywiście, ja tak ładnie mówię, a realia bywają różne. Wciąż są wieczory – i nie jest ich mało – gdy nie ma mnie w domu. Jakkolwiek, punkt ciężkości między pracą a rodziną zdecydowanie się zmienił.
Może też dlatego mam alergię na deklaracje, które składają mężczyźni. Nie chce generalizować, ale obserwuję, że często za obietnicami nie idzie działanie, rzeczywiste zachowanie. Żyjemy w świecie kreacji, wrzucamy do Internetu upiększoną rzeczywistość, ludzie piszą o sobie tylko dobrze.
Pojawienie się dziecka przyniosło mi refleksję: „Nie mogę już udawać”. Dotarło do mnie, że powiedzenie córce „kocham cię”, któremu nie towarzyszy konkret, bo na przykład wieczorami nie ma mnie w domu, będzie miało wpływ na to, jak ona będzie postrzegać świat w dorosłym życiu. A nie chcę, by nie ufała ludziom, którzy będą jej mówić „kocham cię” dlatego, że za tą ważną deklaracją nigdy w jej życiu nic wartościowego i ważnego się nie kryło, z wyjątkiem samych słów.
Tak jest, że dla dzieci nie jest ważne, co mówimy, tylko co robimy.
Tak. I zgadzam się z teorią, że na bycie rodzicem głęboki wpływ mają nasze relacje z rodzicami. Tak z pewnością jest w moim przypadku. Moje relacje z ojcem nie były złe, ale miały bardzo dużo deficytów, co też wpływało na moje stosunki z innymi ludźmi. Pamiętam setki deklaracji mojego taty, za którymi nie krył się konkret, obietnica wyjazdu, która nigdy nie została zrealizowana. Dzisiaj bogatszy o doświadczenia własne i te wyniesione z terapii, mam większą wrażliwość na to co robić, a czego robić nie chcę.
Ważne poza tym jest także to, jak bardzo kształtują nas relacje naszych rodziców. I widzę dużą dziurę, kiedy mówimy o rodzicielstwie, bo rozmawiamy, jak być dobrym tatą, jak być dobrą mamą, ale rzadko pojawia się głos – jak być dobrym partnerem, żeby być dobrym rodzicem. Tu jest duża luka.
Do wielu mężczyzn ojcostwo przychodzi jednak dopiero po porodzie.
Nie chcę wchodzić w rolę bohatera. Do mnie przyszło w momencie, kiedy usłyszałem, że moja żona jest w ciąży. Staraliśmy się o dziecko rok, a przez cały ten czas było we mnie dużo wątpliwości i obaw. Egoizm: będę musiał z wielu rzeczy zrezygnować, kiedy pojawi się dziecko.
Jednak od razu po informacji „jestem w ciąży” uznałem, że moja córka jest. I to na płaszczyźnie intelektu i, nawet bardziej, emocji. To pewnie wynik moich przekonań religijnych, faktu, iż uważam, że mamy do czynienia z człowiekiem już od chwili poczęcia.
Efekt tych przekonań to świadomość, że tam już jest moje dziecko. To ma swoją bardzo praktyczną stronę: to ważne, żeby do dziecka mówić, głaskać brzuch, na wszelki możliwy sposób zaznaczać swoją obecność. Rozumiałem też, że dla kobiety ciąża to trudny czas, że ma problem z akceptacją swojego ciała, zmian w organizmie. Miałem takie poczucie, że muszę stanąć na wysokości zadania. I myślę, że to akurat udało się całkiem nieźle, choć moja żona ocenia mnie surowo wystawiła trzy plus. Ja sobie przyznaję czwórkę z plusem.
Ale nie wszyscy mężczyźni mają takie podejście. Co więcej o takim podejściu to my kobiety najczęściej tylko marzymy.
Myślę, że wynika to głównie stąd, że mężczyźni mają problem z kontaktem z samym sobą. Cały czas chcemy, żeby określały nas rzeczy zewnętrzne: samochód, praca, awans zawodowy, albo kobieta, jakby związek był kwestia posiadania. Pamiętam, jaką ogromną radość zanim pojawiła się córka, a teraz pewnie nie zwróciłbym na to uwagi, sprawił mi podpis w stopce w mailu. Ten wpisany tam „dyrektor” to było coś, co mnie określało. I myślę, choć mężczyznom trudno się do tego przyznać, że my to w sobie mamy. Czasem to jest stopka w mailu, czasem samochód, albo mieszkanie. Mężczyźni chcą imponować, ale stracili zdolność podejmowania wyzwań: dobrze czują się w sytuacjach, w których nie ma ryzyka. Są na meczu z kolegami – te realia znają. Są w pracy i ścigają się awans – tę rzeczywistość także jest im znana. Nic nowego, zupełne bezpieczeństwo.
A z rodzinami jest różnie. Już pojawienie się dziecka, to nowy świat. Nie wiemy, jak się zachować, co zrobić, nie rozumiemy, co dziecko chce powiedzieć, kiedy płacze. Kobiecie przychodzi to łatwiej, bo ona z noworodkiem jest, spędza więcej z nim czasu. To mężczyźni w tej sytuacji muszą podjąć pewne wyzwanie i zrezygnować z tego, co jest im znane. W szpitalu widziałem dumnych ojców, którzy – kiedy przyszło im wykąpać dziecko – cofali się w rozwoju do lat szkolnych, a przynajmniej tak to wyglądało.
I tu jest problem: brak kontaktu ze sobą, z własnymi emocjami. Za swoje dalekie od ideału ojcostwo obarczamy winą relacje z własnymi ojcami. Ale to jeden element. Drugi jest taki, że wciąż tkwimy w kulcie twardej i szorstkiej męskości, a to jest szkodliwe. I niewiele ma wspólnego z realna męskością, bo ta ostatnia to przede wszystkim zdolność do odpowiedzialności. I po trzecie – nie ma społecznego uznania dla naprawdę zaangażowanych rodziców. Wykorzystanie urlopu tacierzyńskiego uznawane jest za anomalię.
Wszystkie te elementy sprawiają, że traci i dziecko i mężczyzna. Bo dla mnie to był super czas, kiedy po narodzinach córki nie chodziłem do pracy i mogłem być blisko niej. Poza tym myślę, że będzie jej zwyczajnie miło, gdy będę mógł opowiedzieć, że nosiłem ją w nocy na rękach, włączałem okap, czy suszarkę, żeby ona poradziła sobie z kolkami, a rano nieprzytomny jechałem do pracy, że chciało mi się robić te wszystkie rzeczy.
I faktycznie z wielu rzeczy musiałeś zrezygnować zostając tatą?
Nie wierzę tym, którzy mówią, że pojawienie się dziecka w życiu nic nie zmienia. Obserwuję to zwłaszcza wśród kobiet, które chcą wierzyć w normalne życie po dziecku. To życie jest normalne, ale jest inne. Bycie rodzicem wymaga czasu, co ma swoją cenę w innych obszarach. Jest inaczej, co nie znaczy, że gorzej czy lepiej. I nie zgadzam się z teorią, że ze zbyt wielu rzeczy rezygnujemy, gdy pojawia się dziecko. To jest taki czas, kiedy z pewnych rzeczy rezygnujemy, owszem, ale to nie jest rezygnacja permanentna. Dzieci rosną.
Poza tym rezygnacja z pewnych aktywności, to zysk w innych obszarach. Nie ma pustki, ona zapełnia się innymi rzeczami, po które świadome rodzicielstwo pozwala sięgnąć. Taką wielką umiejętnością, którą daje mi moja córka, to jest bycie tu i teraz i fakt, że nie da się inaczej. Bo jeśli ja układam z nią puzzle i sięgnę po telefon, to słyszę: „Tata odłóż telefon”, co mnie zresztą bardzo zawstydza. Ale nie sięgam, poza naprawdę wyjątkowymi sytuacjami, po telefon, kiedy jestem z przyjaciółmi.
Tę umiejętność „bycia tu i teraz” przekładam na swoją pracę zawodową. Kiedy zacząłem pracę nad „Halo Tato” mieliśmy serię organizacyjnych kryzysów i przy swojej niskiej odporności na stres, pewnie wcześniej, przed dzieckiem, bym tego nie skończył. Natomiast dziecko nauczyło mnie, że robi się jedną rzecz naraz, trzeba ją domknąć i iść dalej. I wtedy to działa.
Poza tym nauczyłem się odpoczywać, bo odpoczywam przy mojej córce, zwłaszcza, kiedy spędzam z nią cały dzień – bawimy się, robimy kisiel, budujemy obóz, puszczamy bańki mydlane, albo karmimy pluszaki. Gdyby jej nie było, traciłbym czas na gry komputerowe, albo obejrzał reportaż wojenny, który bolałby mnie przez kilka kolejnych dni.
Mówisz, że nie ma przyzwolenia społecznego na bycie zaangażowanym ojcem. Ty jednak o takim mówisz i piszesz. Po co?
Wiesz, ładnie piszę o ojcostwie, ale moja historia nie jest wyjątkowa. Znam wielu mężczyzn, którzy są takimi samymi ojcami jak ja, albo lepszymi. Przyjęło się jednak, że takich mężczyzn stawia się na piedestale. I mam taki problem, bo myślę sobie, że cholera bycie dobrym tatą to nie jest coś, co powinno być nagradzane – powinno być czymś normalnym. Z drugiej strony może to jest potrzebne, by w skostniałym społeczeństwie, które myśli o ojcostwie w taki a nie inny sposób, zrobić pewną wyrwę – czyli najpierw postawmy tych mężczyzn na piedestale, a potem stwierdzimy, że to jest normalne. Może to tak się dzieje.
Widzę, że my zbieramy bardzo zły plon tego, że naszych ojców nie było. Najpierw zabrała ich rewolucja przemysłowa, później wojna, później komunizm, który rozbijał rodzinę.
A teraz kapitalizm
Zwłaszcza obecna forma kapitalizmu. Kiedyś ojców zabierały fabryki, teraz zabierają ich korporacje, co gorsze – matki również. I tu dzieje się pewien dramat, bo zbieramy tego żniwo, bo ta społeczna frustracja, skala depresji, to odzwierciedlenie tego, co dzieje się w rodzinie. Że już nie umiemy ze sobą rozmawiać, usiąść wspólnie przy stole, cały czas biegniemy za świętym Graalem pracy. A człowiek zaczyna się w rodzinie.
Pod projektem „Halo Tato” przeczytałam komentarz: „dobrze, że jest coraz więcej ojców mówiących o problemie współczesnego ojcostwa”. Bycie tatą stało się modne?
Powstaje coraz więcej blogów prowadzonych przez ojców, coraz więcej mówimy i ojcostwie. Mam jednak takie poczucie, że w większości przypadków to są ładne deklaracje. Mężczyźni wrzucają zdjęcie na Facebooka czy Instagram ze swoimi dziećmi, ale kiedy pytam, czy wziąłeś urlop ojcowski, są zaskoczeni, bo nie brali. A później pytam, ile czasu spędzasz ze swoim dzieckiem, ale nie w weekend, bo my nie mamy problemu z ojcami weekendowymi, to okazuje się, że wcale nie jest tak dobrze, jak byśmy chcieli to pokazać. Naprawdę bardzo łatwo jest wrzucić na Instagram zdjęcie, jak bawię się z dzieckiem, ale bawić się z nim codziennie przez trzy godziny, to już nie jest takie proste. Dla mnie nie jest.
Ale mężczyźni usprawiedliwiają się: „To kobiety nie pozwalają nam być ojcami, ograniczają nam tę rolę”.
To znowu jest problem relacji. Bywa, że dla kobiety – nie chcę generalizować – bycie mamą to znaczy: pamiętać o terminach szczepień, o datach, o alergiach i zajęciach dodatkowych. I bywa, że ona na tych wszystkich rzeczach buduje swoje poczucie wartości i swoją władzę w domu. I wcale się temu nie dziwię. Kobieta zachodząc w ciążę musi na jakiś czas zrezygnować z aktywności zawodowej, trudniej jej jest wrócić do pracy, jej ciało się zmienia, karmi piersią, czuje się nieatrakcyjna seksualnie i w tym momencie jedyne co ma – to dziecko, które jest wyczekane, ukochane, o którym wie wszystko. I nagle przychodzi facet i mówi: hola, ja mam pracę, ja nieźle wyglądam, bo twoja ciąża nie wpłynęła na moje ciało, ja utrzymuję tę rodzinę i teraz jeszcze wepchnę ci się na terytorium macierzyństwa. I ona czuje się zagrożona. Ta wizja, którą przedstawiłem to dla mnie karykatura związku, którą niestety często obserwujemy. Ale, my mężczyźni, nie chcemy odbierać kobietom prawa do bycia dobrą matką.
Po co projekt „Halo Tato”, chcesz jeszcze coś udowadniać w temacie ojcostwa?
Właśnie nie, nic nie chcę udowadniać, dlatego „Halo Tato” to reportaże, ta forma pozwala mi zostawić przedstawiony fragment rzeczywistości bez komentarza.
Chcę pokazać ojców zaangażowanych, którzy mówią: ojcostwo to mój wybór, chcę być dobrym tatą i w tym ojcostwie przełamują swoje słabości – jak niepełnosprawność lub mierzę się z trudnymi sytuacjami – i o tym będzie drugi reportaż – choroba dziecka.
Chcę zostawić czytelników z tą historią. Skłonić do pewnej refleksji. Pozwalam też siebie zaskoczyć, zmierzyć się ze stereotypami, które w sobie noszę. Jak choćby ten, czy bycie niepełnosprawnym tatą to jednak nie przejaw egoizmu. I to jest fajne, że ja też się czegoś uczę o świecie. Zostawiam czytelnika z wątpliwościami. Mam świadomość, że felieton nie zrobiłyby takiego wrażenia.
Miałem taki moment w rozmowie z Dominikiem – bohaterem pierwszego reportażu, który, kiedy urodziły się dzieci, z wielu rzeczy zrezygnował, w tym ze swoich pasji. Teraz wozi dzieci do szkoły, usypia je i pomyślałem: „Cholera facet na wózku, któremu zwykłe czynności zajmują więcej czasu niż mi, potrafi tak zarządzać swoim czasem, że ma czas dla dzieci, na sport, na pracę…” Czyli można. Jeśli inny mężczyźni pomyśleli podobnie i zrozumieli, że ten balans pomiędzy swoimi potrzebami, pracą a rodziną zależy ode mnie, a nie od okoliczności – to świetnie. Ale ta myśl przyszła już po reportażu.
Nie wiem, czy pytać jeszcze, co według ciebie znaczy być wystarczająco dobrym ojcem.
Bo ja nie mam takiej definicji. Można by pójść w banały, że dobry ojciec to ojciec obecny. O wiem! Jest jedna rzecz, która chciałbym, żeby wybrzmiała: dobre ojcostwo zaczyna się w związku, nie w relacji ojciec dziecko, tylko w relacji ojciec matka. I broń Boże, nie twierdzę przy tym, że ojciec samotny, to ojciec gorszy. Często lepszy. Ale obserwuję swoją córkę. Ona wtedy jest szczęśliwa, kiedy ma nas oboje, a między nami jest dobrze.