Go to content

Jak nauczyć się w patchworku nie być s*ką i odróżnić „ból tyłka” od bólu egzystencjonalnego

Foto: @creative_memmories_marcinzwda

Justyna Szawłowska opowiada o swoich patchworkowych rodzinach, zdradza patenty na przetrwanie kryzysów i daje nam nadzieję, że może się udać, jeśli będziemy uczyć się na błędach innych kobiet. Dziś jest mediatorem i autorką kursów „Macocha wystarczająca ” i Rola partnera w macochowaniu” oraz założycielką fan page’a „Patchwokowo Wariatkowo”.  Posłuchajcie jej historii…

Jaka jest twoja patchworkowa historia?

Pierwszy raz w rodzinę patchworkową weszłam, mając 28 lat. Zakochałam się w 13 lat starszym mężczyźnie po rozwodzie, który miał dwójkę dzieci. Weszłam w tę relację wyposażona głównie w dobre chęci i naiwną wiarę, że patchwork to nic bardzo skomplikowanego. Wiedziałam, że takie związki funkcjonują, bo w mojej rodzinie kilka takich jest. Mój tata ma córkę z pierwszego związku, dlatego temat nie był mi nigdy obcy. Jednak tamten mój związek okazał się dość burzliwy. Byliśmy razem siedem lat i mamy wspólnego, obecnie ośmioletniego syna.

Po rozstaniu z ojcem mojego dziecka przeszłam niełatwą metamorfozę i z samotnej matki stałam się matką samodzielną. Dwa lata mieszkałam kątem z synem u swoich rodziców. Na szczęście z czasem udało mi się „wypracować” zdolność kredytową, moi rodzice dołożyli pieniądze na wkład własny i w końcu kupiłam swoje pierwsze własne mieszkanie. Te dwa lata to był bardzo trudny okres w moim życiu i każda kobieta, która przez coś takiego przeszła, dobrze wie, o czym mówię. Wtedy natchnęłam się zupełnie znienacka (bo już tak jest, że jak nie szukasz to znajdujesz) na człowieka, który przykuł moją uwagę. Los tak chciał, że okazało się, iż znów trafiłam na mężczyznę „z odzysku”, który ma dzieci. Tym razem, aby było bardziej zawile z dwiema różnymi kobietami.

Pomyślałam: „Oho, może być ciekawie!” Ponieważ zaczęliśmy się w sobie zakochiwać i mimo że każde broniło się jak mogło przed kolejnym związkiem, to wpadliśmy – chcąc nie chcąc – w sieci miłości. Wtedy uświadomiłam sobie, że rany po ostatnim związku owszem są, ale już wystarczająco zabliźnione. Uznałam też, że Tomasz jest tym człowiekiem, którego chcę zapoznać z moim synem. Na końcu oceniłam, że odrobiłam lekcje z mojego pierwszego patchworkowania i wydawało mi się, że wiem, gdzie popełniłam błędy. Na koniec uznałam, że drugi raz będę wiedziała, co robić lepiej/inaczej i tak ponownie weszłam w żywot patchworkowca w wieku 36 lat.

Jakie miałaś największe trudności?

Za pierwszym razem trudnością była moja naiwność i poświęcanie się. Dochodziły też złe relacje z ekspartnerką, przekładające się z kolei na coraz gorsze relacje z dziećmi partnera. Dziś mówię głośno „dałam wtedy ciała jako macocha”. W wielu kwestiach, jak choćby tych finansowych, nie stawiałam jasnych granic, co spowodowało konflikty na tle materialnym w naszym patchworku. Dziś już na przykład wiem, że nie wolno płacić alimentów za partnera matce ich wspólnych dzieci ze swojej pensji. Nawet jeśli on nie ma akurat pieniędzy. Można sobie pomagać, ale dziś bym bardziej formalnie zadbała o siebie w takiej sytuacji.
W drugim patchworku trudnością dla mnie była zmiana miejsca zamieszkania, bo Tomka dzieci mieszkają w Krakowie, a ja od zawsze w Grodzisku Mazowieckim. Decyzja o wyprowadzce dużo mnie kosztowała. Tym bardziej że równało się to z utrudnieniem widzeń mojego syna z jego tatą, który pozostał w Warszawie.

Jak było, gdy drugi raz wchodziłaś w patchwork?

Mimo że w drugiej rodzinie patchworkowej już wiele rzeczy robiłam mądrzej, okazało się, że zaczynają wypływać nowe problemy. W pierwszy patchwork wchodziłam jako młoda osoba bez dziecka. W drugi już jako prawie 40-latka z synem. Pojawiły się zatem sytuacje nowe, z którymi bardzo często nieudolnie sobie radziłam lub wręcz nie radziłam w ogóle. Dla mojego Tomka to była też nowość – być w związku z kobietą z dzieckiem. On pierwszy raz wcielił się w role ojczyma. I tak zaczęliśmy docierać nasz patchwork.

Jedne problemy się piętrzyły, inne udawało nam się rozwiązywać. Jesteśmy już dojrzałymi ludźmi, którym naprawdę zależy na naszej rodzinie. Do tego oboje mamy temperamenty, więc dyplomatycznie to u nas w domu nigdy nie było (śmiech). Bardziej porównałabym nasze „docieranie” do sceny z filmu „Vicky Cristina Barcelona”, kiedy Penelope Cruiz wrzeszczy i celuje pistoletem w Javiera Bardena. No może do takich scen nie dochodziło, ale poziom emocji był podobny.

Co was uratowało przed rozstaniem?

To ciekawa historia i godna polecenia dla innych par. Od początku związku, kiedy jeszcze „motyle w brzuchu fruwały” Tomek (niejako czując, że łatwo może nie być dwójce tak poranionych ludzi stworzyć rodzinę) zaproponował, byśmy zaczęli chodzić do terapeuty dla par. I to było bingo! Dzięki temu pomysłowi od zawsze mamy naszą terapeutkę, która w tematach dla nas konfliktowych pomaga budować wzajemne porozumienie. Terapeutkę, która poznała nas w fazie zakochania się, której zaufaliśmy i która dziś zna nas lepiej niż my sami siebie, mam wrażenie. Ratowała nas w chwilach grozy nie raz i nie dwa. Z tego miejsca serdecznie jej dziękuję za te już prawie cztery lata.

Co działo się dalej?

Z perspektywy dziesięciu lat doświadczeń w patchworku zaczęłam podczas urlopu macierzyńskiego (bo zdecydowaliśmy się z Tomkiem na wspólne dziecko i dziś mamy cudowną 1,5 roczną Sarcię) przyglądać się sobie i nam jako parze. Przyglądałam się też sobie jako macoszce, znajomym i innym parom, które w okresie zwłaszcza pocovidowym jakby hurtowo zaczęły się rozstawać i rozwodzić. No i zapaliła mi się czerwona lampka. Że my wszyscy patchworkowcy robimy coś nie tak. Zaczęłam dużo pracować nad naszym związkiem, a co za tym idzie zgłębiać wiedzę na ten temat i się przeraziłam. Statystyki bowiem mówią, że nasze drugie związku trwają jeszcze krócej niż te pierwsze. O 50% wzrasta ryzyko rozstania w parach, gdzie są już dzieci z poprzednich związków.

Dotarło do mnie, że my patchworkowcy z czymś sobie nie razimy i jak poczytałam dalej doszłam do puenty, że nie radzimy sobie najbardziej z nieswoimi dziećmi. Do roli ojczyma czy macochy nikt nas bowiem nie przygotował. Nie wiemy, jak nimi być. Pomyślałam więc, że niewiele par będzie miało budżet na terapeutę czy czas na czytanie tylu lektur z dziedziny psychologii i relacji. Czułam, że coś muszę zrobić w tym temacie, że to, co w życiu przeszłam, jest po coś.

 

Jak myslisz, po co?

Po to, by wyciągnąć wnioski na bazie moich doświadczeń i podzielić się nimi z innymi. Poza tym szczerze powiem, że prowadzona przeze nie gazeta „Korpo Voice” już mnie tak nie fascynowała po siedmiu latach działania w świecie korpoludków i szukałam nowych wyzwań. A temat patchworku był mi tak bliski, nie miałam wątpliwości, że chcę iść w tym kierunku. Wrodzony talent do gadulstwa też wreszcie do czegoś się przydał. W międzyczasie planowania Patchworkowo Wariatkowo i kursy dla macoch i ojczymów, zrobiłam uprawnienia i zostałam mediatorem sądowym ze specjalizacją sprawy rodzinne i majątkowe.
Niewiele osób wie, że kwestii alimentów, opieki nad dzieckiem czy podziału majątku wcale nie trzeba załatwiać w sądzie. Właściwie takie tematy obecnie z dużą szansą można załatwić bez wychodzenia z domu. Ja sama dowiedziałam się o instytucji mediatora i tzw. mediacjach umownych właśnie przy rozstaniu z ojcem mojego pierwszego dziecka. Dzięki tym procedurom wszystkie tematy udało nam się „dogadać” na jednym spotkaniu. Potem mediatorka za nas złożyła ugodę do sądu i tylko czekaliśmy na wyrok, który sąd w takich sytuacjach wydaje w trybie niejawnym – czyli nie trzeba stawiać się nawet na sali rozpraw.

Przygotowując swój projekt Patchworkowo Wariatkowo, wiedziałam, że obejmie on kursy dla macoch, ojczymów, usługi mediacyjne oraz coachingowe. Już dziś wiem, że z pewnością poszerzy się też o „Patchwork Travel”. Fajnie będzie wyjeżdżać w gronie rodzin patchworkowych, w których to normalne, że rodzice dziecka mieszkają oddzielne, normalne, że ma się dużo rodzeństwa i dwa domy. I nie trzeba tego wszystkiego tłumaczyć.

Czego na twoim kursie dla macoch możemy się nauczyć?

Absolwentki najbardziej chwalą sobie i cytują mnie, że podczas kursu nauczysz się po prostu na początek jak nie być suką i odróżnić „ból tyłka” od bólu egzystencjonalnego. Kurs nazywa się „Macocha Wystarczająca” i właśnie ta nazwa oddaje kwintesencje mojego podejścia do macochowania. Nie musisz kochać swojego pasierba, nie musisz być jego matką – wystarczy, jak będziesz otwarta na to dziecko i je szanowała. Miłość może przyjdzie z czasem, a jak nie przyjdzie to też będzie ok. Uczę kobiety by były takimi macochami jakimi czują, że chcą być. By się nie poświęcały na siłę, nie matkowały, by dbały o swoje finanse, by nauczyły się odpuszczać pewne tematy. Mówię o tym czemu warto wywiesić białą flagę w stosunku do eks partnerki, bo to tu wiele macoch przeżywa prawdziwe koszmary. Koszmary, które finalnie odbijają się na relacjach ich z pasierbami niestety.

Finalnie zawsze poszkodowane jest dziecko. Referuję też na szkoleniu podstawy prawa, bo – o dziwo – o ile literatura poza bajkami o Śnieżce i Kopciuszku milczy na temat macoch, tak litera prawa o nas nie zapomniała. Sama przy tworzeniu kursu dowiedziałam się nowych rzeczy formalno – prawnych w kwestii praw i obowiązków macochy. Kurs składa się z 30 lekcji do odtworzenia w dowolnym czasie.

Jaka jest rola ojczyma wobec dzieci nowej partnerki?

To trudny temat. Dlatego nagrałam kurs „Rola Partnera w Macochowaniu”, a za chwilę ukaże się kurs „ Ojczymem być”.  My macochy jesteśmy przez naszych partnerów wrzucane na głębokie wody macochowania bez jakiegokolwiek wsparcia. W kursie „Rola Partnera w macochowaniu” zwracam się do panów i mówię o tym, co mogą zrobić dla swojej kobiety w tym zakresie. W kursie „Ojczymem być”  z kolei będę pomagała panom, samcom alfa przejść przez – jak się okazuje – trudny etap pogodzenia się tym, że mają najczęściej ograniczony wpływ na wychowanie dziecka, które mieszka z nimi pod jednym dachem. Poruszę też mocno w tym szkoleniu temat zbyt surowego tratowania przez ojczymów chłopców (synów swoich partnerek). To na to narzeka większość macoszek.

A jak jest z tym u ciebie?

U mnie jest chłopczyk, więc relacja ojczym – pasierb to relacja dwóch samców. Najważniejsze, aby partner po prostu zapytał mamę, czego od niego oczekuje w tej roli. Ojczym może być aktywny, uczestniczący i angażujący się w wychowanie. Co za tym idzie, również może być momentami surowy i wymagający dla naszego dziecka. Ale może też stać kilka kroków za matką dziecka i pełnić jedynie rolę wujka/obserwatora. Mężczyzną na pewno nie jest z tym łatwo. Tomek czasem, zapominając się, mówi mojemu synowi Alexowi coś, z czym ja się nie zgadzam i wtedy do konfliktu droga krótka. Tak, mamy różne metody wychowawcze z Tomkiem i u nas to „cienka czerwona linia”, aby nie przegiąć w żadną ze stron.

Bardzo często też na początku ojczymowie angażują się i są maga fajnymi wujkami. A po tym, jak następuje wspólne zamieszkanie i „wkracza” codzienność z butami, dopiero widzą, z czym to się naprawdę wszystko wiąże.

Mój Tomek długo „docierał się” z moim synem i zaryzykuję nawet stwierdzenie, że ten proces nadal trwa.
W sytuacjach, w których dziecko nie ma kontaktu z biologicznym ojcem, jest nieco łatwiej, bo ojczym naturalniej wchodzi w rolę rodzica. Jednak w naszym przypadku Alex ma świetny kontakt z ojcem i to rodzi czasem konflikt również lojalności. Obaj panowie bowiem (i mój eks i obecny partner) są różni i inne wartości przekazują Alexowi, ale to właśnie w patchworkach jest wartością dodaną. Alex, kiedy dorośnie sam sobie weźmie, co będzie uważał: i od jednego i drugiego Pana.


Justyna Szawłowska, twórca Partworkowo Wariatkowo

Pewna siebie

Samodzielna kobieta 100%

Matka100%

Konkubina 100%

Macocha 100%

Mediator sądowy 100%

Rozwódka 100%

Pomaga innym rodzinom patchworkowym przyśpieszyć etap docierania się. Po to, aby szybciej mogli cieszyć się spokojem, bezpieczenstwem oraz wszelkimi zaletami życia w rodzinie patchworkowej. Bo jest ich cała masa. Link do grupy tu.