Go to content

To skandynawskie rozwiązanie uratowało życie milionom mam po rozwodach. Genialne w swej prostocie!

fot. gradyreese/iStock

Długo zastanawiałam się, jak to wszystko mam ułożyć. Zrobiłam to intuicyjnie, choć nie miałam pojęcia, że taki model rodziny od lat funkcjonuje już w krajach skandynawskich. W Polsce jest niezwykle rzadki, ponieważ wymaga dysponowania trzema mieszkaniami. Ale po kolei.

Moje dzieci zawsze były dla mnie na pierwszym miejscu

Absolutne numer jeden! Gdyby jakiś nowy facet powiedział mi, że cokolwiek w tej kwestii mu nie pasuje, natychmiast odkręciłabym się na pięcie i poszła w stronę Marianki i Jana. Długo szukałam człowieka, który zrozumie i zaakceptuje ten fakt i nie będzie chciał mnie mieć na co dzień tylko dla siebie. Słowo, spotykałam się z pięcioma, którzy odpadali po kilku tygodniach czy miesiącach. Bo dzieci miały katar, a on chciał iść na piwo. Bo musiałam z Marianką odrabiać matematykę, a on chciał wpaść wieczorem na seks. Albo nie mógł pojąć, dlaczego w weekend planuję się umówić z nim umówić, by pogadać… na placu zabaw.

W końcu trafiłam na portalu randkowym na Michała. O swoich dzieciach powiedziałam mu dopiero na trzeciej randce. On nie ma własnych, a informację o moich przyjął spokojnie. Dziś wiem, że jak między ludźmi pojawi się „coś prawdziwego”, to świat zaczyna im sprzyjać. Z tygodnia na tydzień czułam, że wszystko „toczy się” między mną a Michałem zadziwiająco spokojnie i gładko. Jak to się mówi… rzeczy same się układały.

Jak wyglądała codzienność mojej rodziny przez pierwszy rok spotykania się z Michałem?

Jeździliśmy razem na weekendy, bo oboje kochamy chodzić po górach. Ale traktowaliśmy to zawsze jako czas wyłącznie dla nas dwojga. Nigdy więc nie zabieraliśmy na te wypady dzieci, ani nawet wspólnych przyjaciół. Michał nigdy też u mnie nie nocował. Czasem wpadał z drobnymi prezentami dla córki i syna, pomagał im nawet odrabiać matematykę i fizykę. Zdarzało się, że oglądaliśmy jakiś film i on wychodził. Zazwyczaj tak właśnie wygląda wstęp do budowania rodziny patchworkowej, czyli do zamieszkania wszystkich razem. No właśnie, tylko że ja nie chcę, by Michał z nami kiedykolwiek zamieszkał!

Tu nie chodzi o to, że on jest w jakimś stopniu zagrażający dla moich dzieci, czy że nie nadawałby się na ojczyma. Michał naprawdę jest bardzo fajnym, zrównoważonym, ciepłym, spokojnym, cierpliwym facetem. Marianka i Jan polubili go, bo się nie mądrzy, nie próbuje im ojcować, nie narzuca się i… co tu dużo mówić, zawsze przynosi jakieś drobne prezenty. Tylko, że ja po prostu nie chcę, by moja córka czuła się skrępowana, kiedy on wychodziłby z łazienki. Nie chcę też, by mój syn w jakiś sposób zaczął z Michałem rywalizować. Nie chcę, by kłócili się w trójkę o coś na wakacjach i żebym czuła się odpowiedzialna za godzenie wszystkich z poczucia winy, bo przecież to ja zafundowałam im tę sytuację? Myślicie, że przesadzam?

Oczywiście, nie wszystko w tym naszym układzie przebiegało… idealnie. Pamiętam, że po roku takiego spotykania się, jak przyjechałam do Michała, on nagle powiedział, że już tak dalej nie może, że tęskni i że potrzebuje więcej rozmów ze mną! Więcej seksu! Więcej mnie! Chciał się rozstać, bo nie widział perspektyw, naszej przyszłości. Wystraszyłam się, płakałam i nie miałam pomysłu, jak to rozwiązać. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak miałabym przeprowadzić taką życiową rewolucję ze względu na moje dzieci. Nagle przed oczami stanął mi obraz konieczności pozałatwiania wszelkich formalności. Musiałabym dogadać się z byłym mężem, by sprzedać dom, w którym mieszkałam z synem i córką, a który formalnie należał do jego matki. By wprowadzić się z dziećmi do Michała, musiałabym zmienić im szkoły. Musielibyśmy wszyscy gnieździć się w dwóch pokojach. Nie wyobrażałam sobie, że znajdę na to wszystko siły. Marianka i Janek na sto procent nie chcieliby zrezygnować ze swoich przyjaciół i przeprowadzić się na drugi koniec miasta. Co to byłaby za walka z nimi! Ile łez! Ile krzyków!

Pamiętam, że tej naszej „ostatniej nocy” rozmawialiśmy do północy, a potem długo kochaliśmy się. Michał zasnął szybko, a ja z otwartymi oczami leżałam i patrzyłam w sufit do świtu. Rano wyszłam od niego przekonana, że to koniec i że w ten oto sposób straciłam wspaniałego faceta. Może stchórzyłam? Zmarnowałam jedyną szansę daną przez los? Oczywiście zrobiłam to dla swoich dzieci! Ale już czułam, że za rok czy dwa pewnie będę tego okropnie żałować. Bo takich facetów jak Michał… to ze świecą szukać.

Na szczęście porozmawiałam o tym z mamą i ona wpadła na genialny pomysł. Dziś wiem, że wtedy intuicyjnie wymyśliłyśmy coś, co się nazywa skandynawskim modelem opieki „gniazdowej”. Polega on na tym, że dziecko mieszka na stałe w jednym mieszkaniu, a rodzice są „dochodzący”. To było dla mnie jak olśnienie. Coś idealnego! Dzieci mieszkają w jednym domu, w tych samych pokojach, nie muszą stresować się, u kogo z rodziców zostawiły podręcznik od geografii, czy spodenki od wuefu. Mają poczucie stabilności. To przecież nie ich wina, że rodzice się rozwiedli. Dlaczego więc to one miałyby ponosić ciężar tej decyzji? Biegać pomiędzy domami, żonglować własnym czasem, przyjaciółmi itp.

Jak teraz funkcjonuje nasza rodzina?

Mieszkam z Michałem dwa dni w tygodniu. Po prostu we wtorki i czwartki jadę do niego prosto z pracy. W tym czasie dziećmi zajmuje się mój były mąż. Po pracy wprowadza się do domu i odrabia z Marianką i Jankiem lekcje, przygotowuje im kolacje, rano „wyprawia” do szkoły. A następnego dnia już ja jestem z nimi. Staramy się też z Michałem co jakiś czas spędzać weekendy razem, tylko we dwoje. Czy mu odpowiada taki związek? Mówi, że tak. A mnie się wydaje, że owszem… to jest dla niego kompromis, ale taki, który daje mu też korzyści. Michał jest osobą spokojną, nieśmiałą, raczej wycofaną. Opowiadał mi, że kiedy był w poprzednim związku, uciekał w góry, by mieć ciszę i spokój. Teraz ma takie dni tylko dla siebie, podczas których – jak czasem się śmiejemy – „żadna baba mu nie truje”.

Czy uda nam się tak funkcjonować długo?

Nie wiem. Nie mam pojęcia. Na razie cieszę się tym, co mamy. Co będzie później? Nie wykluczam, że coś zmienimy. Dzieci rosną, stają się bardziej samodzielne, z roku na rok mniej mnie potrzebują.

Po co napisałam ten list do redakcji Oh!me

Z jednej przyczyny. Chcę dać nadzieję wszystkim samotnym mamom, że szczęście się czasem do nas uśmiecha i że wszystkie nawet najtrudniejsze kłopoty i przeszkody można jakoś poukładać i pokonać. Jeden warunek, trzeba trafić na faceta, który naprawdę się zakocha. Ja szukałam długo. Przyrzekam! Znalezienie Michała zajęło mi pięć lat błędów i pomyłek. Były fatalne randki z Tindera, stracone nadzieje, nieprzespane noce i łzy. Ale udało się. Teraz odpukuję w niemalowane drewno i Tobie czytelniczko też życzę szczęścia. A Ty, nie dziękuj. Wierzymy razem, że się spełni.