Go to content

Dopóki tej flaszki nie otworzysz, to jeszcze masz złudne wrażenie, że to ty prowadzisz w tej walce z nałogiem. Czujesz się jak zwycięzca

fot. Enes Evren/iStock

Dopiero teraz, po latach, kiedy Marek zasiada wieczorem w swoim fotelu w kratę z zieloną herbatą z opuncją figową, zabiera do ręki ulubioną książkę, nastawia dyskretnie słyszaną muzykę, nabiera oddechu pełną piersią to jest w stanie poczuć, że ten oddech jest równy, głęboki, miarowy i wreszcie spokojny.

Po chwili przypomina sobie jednak, że dziś jego dzień wcale do dobrych nie należał. Wciąż w głowie brzmią mu dziesiątki komentarzy, które przeczytał pod wiadomością, że znany dziennikarz, kiedyś popularny na cały kraj prezenter nagle zmarł. Ileż w komentarzach pod wiadomościami było rad, ileż eksperckich analiz, ileż osób (oczywiście anonimowych) nagle znało się na uzależnieniu, ile wiedziało, jak z niego szybko wyjść, ile wiedziało, że zarabiając taaaakie pieniądze powinien w tydzień w szwajcarskiej klinice pożegnać się uzależnieniem od alkoholu, narkotyków, wyleczyć z depresji, w którą to w sumie nie wiadomo, dlaczego wpadł, nie miał przecież przyziemnych problemów, a jedynie typu czy dziś pod redakcję podjechać mercedesem czy audi.

Oj, ile osób niemal go znało, ile widziało jak się źle zachowuje, jak się awanturuje po pijaku, a niektórzy to nawet po czasie przyznali, że już wtedy, kiedy jako jedni z wielu milionów par oczu byli w niego wpatrzeni, gdy podawał wyniki wyborów prezydencki, oni czuli, ba oni byli pewni, że z nim nie jest dobrze, że to zły człowiek jest, że to pijak i narkoman tak naprawdę jest… I choć Marek starał się nie czytać komentarzy pod takimi informacjami, starał się w ogóle ograniczać wiadomości, na które nie ma wpływu i już nie oceniać innych ludzi, to ten wylew negatywnych ocen, ta fala hejtu bardzo zaprzątała mu dziś głowę….

Pewno dlatego, że on sam również parę lat temu uchodził za podobnego człowieka. Pozornie wtedy wszystko było w jego życiu ponad średnią krajową – gustowny dom, cudowna, pięknie uśmiechnięta żona, Wojtuś, Jasiu i Zosia z loczkami po ramiona i był też pies, ale nie taki ze schroniska, tylko taki a hodowli, z rodowodem.

Były też dwa samochody większy dla niego granatowy i mniejszy dla żony, taki czerwony, choć wahali się, czy bordowy, ale jednak zostało na czerwonym. No i on miał oczywiście służbowy, ale taki duży, czarny, w ogóle bez polotu i fantazji – żadna przyjemność z jazdy. Były wakacje zimowe, ale nie takie w Szczyku, bo Marek bardzo się denerwował i nawet potrafił w kolejce zrobić awanturę, że mu jego Heady rysują, później musiał się grzańcem jakoś uspokoić, a najlepiej to dwoma, bo jak już w tej kolejce w karczmie się dostał to przecież nie po jedno winko tylko. Zarzucił więc krajowe szusowanie, wybrał Austrię, a póżniej Włochy, bo mgły mniejsze, cieplej no i z hotelu skibus zabierze, więc samochodu tydzień ruszać nie trzeba i urlopować się można właściwie od śniadania.

Napić się drineczka może, bo przecież na zasłużonym wypoczynku jest, na uwagi żony, że w domu też pije i to niemal każdego dnia, odpowiada, że wtedy to co innego, wtedy to on ze stresu nerwy koić musi. Zaraz rozwinie swoje teorie, że nie każdy jest na takim stanowisku jak on, że do tego doszedł ciężką pracą, był lepszy od swoich kolegów, zwinniejszy w przewidywaniu, bardziej kreatywny, świetnie zarabia, a rodzinie to niczego wszak nie brakuje…

Oj jak potrafił na lekkim rauszu nawet przy znajomych robić żonie teatralne sceny, że pijak to ten brudas bezdomny, który mu pod Kauflandem za odwiezienie wózka Szefunciu mówi, a nie on – wypielęgnowany, w markowych ciuchach, wkładający zakupy do drogiej fury. Fakt, że do tego Kauflandu jeździ głownie po piwo, wódkę i wino jak właśnie znajomi mieli ich odwiedzić. Jednak nawet przed sobą ciężko mu było się przyznać, że jeszcze dobrał w Kauflandzie sześć małpek wiśniówki, no dobra i dwie cytrynówki, ale jedną wypił tuż przed dojazdem do domu koło kapliczki, a jedną jak rozpakowywał „zakupy” więc de facto zostało mu przed sobą ukryć jedynie sześć wiśnióweczek, no bo to przecież małe buteleczki to i czule można o nich mówić – proste, wiadomo.

W czasie takich słownych z żoną przepychanek, z jaką fantazją potrafił tłumaczyć, że przecież o co jej chodzi – codziennie garnitur, i to już nawet nie z Vistuli tylko z tego lepszego sklepu co to na miarę szyją, że prawie nigdy nie spóźnił się do biura, że gdyby miał problem, to przecież w pracy by zauważyli, że przecież codziennie jeździ samochodem, że nawet studia podyplomowe rozpoczął, piąć się chce, ambicji ma aż nadto…

Na zarzuty czepialskiej żony, że Zosia się go czasami boi, nie chce sama zasypiać, bo tata krzyczy i śmierdzi, płynnie i niezmiennie odpowiadał, że on pracuje od rana do wieczora na ich dobro, a ona tak buntowniczo w stosunku do niego dzieci wychowuje. Niewdzięczna – samo ciśnie się na usta… A przecież on jak się zawziął to przed Wielkanocą nie wypił nic przez 10 dni. Nic a nic, nawet winka na imieniny żony, takim twardym być potrafi, a ona mu tutaj z jakimś uzależnieniem wyjeżdża.

Często był w swojej narracji tak przekonywujący, że już nawet żona zaczęła się zastanawiać, i nie była pewna swoich spostrzeżeń. Tylko kiedy patrzyła, jak grono ich wiernych, starych przyjaciół się wykruszyła, przyjaciół, z którymi jeszcze w bloku meble z Ikei skręcali, a teraz za towarzystwo Marka już otwarcie dziękują, to wracała jej myśl o słuszności tych jej podejrzeń. Kiedy tak obecny Marek siedział w tym ulubionym fotelu w kratę, to jak tylko przymknął oczy, to całe jego dziesięć lat picia kręciło mu się w głowie jakby siedział na karuzeli takiej z łańcuchami. Im głębiej wspomnienia przenikały do jego przeszłości tym gorętsze i bardziej
bolesne przechodziły go dreszcze, robił się nagle takim malutkim Mareczkiem z watą cukrową, zagubionym w wielkim wesołym miasteczku.

Tak naprawę tylko on wie, jak bardzo siebie nienawidzi za ten czas, jak bardzo się brzydzi tym co robił, kim był, co czuł, co mówił, co wyczyniał. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, jaką walkę toczył z tym diabłem, który dzień i noc przez te wszystkie lata siedział mu na ramieniu i zmuszał do picia, nikt nawet z bliskich nie wie, ile razy zatrzymywał się w drodze do pracy, i w lesie krzyczał, wrzeszczał, wył z bezsilności, prosił, błagał, żebrał wręcz o litość losu nad nim.

Ile razy był w kościele i raz się z Bogiem kłócił za swój los, a raz prosił o siłę, o wiarę, o nadzieję. Tylko on jeden wie, jak bardzo nie chciał sięgać po wódkę z tym pieprzonym sokiem porzeczkowym, ale bez tej mikstury nie funkcjonował, jak bardzo nienawidził tego smaku, a jednak pił i pił i pił, żeby skupić myśli, żeby wzrok był w miarę ostry, żeby ręce nie drżały, żeby oddech był choć ciut spokojniejszy. Jakże nienawidził tej sytuacji, że jego ciało, jego wnętrze, domagało się alkoholu, choć wiedział, czuł to, że zaraz i tak całość zwymiotuje, ale miał nadzieję, że coś pozostanie, coś co ukoi nerwy.

Jak bardzo zazdrościł znajomym, którzy dziękowali i odmawiali drugiego kieliszka wina, a on w pił w łazience za pralką schowaną małpkę, bo czuł, że trzeźwieje, czuł, że dopada go trzeźwość, normalność, zwyczajność, szarość, pospolitość a tego nie mógł znieść.
Nikt nie wie, jak to jest obudzić się o trzeciej nad ranem zlanym potem, nie móc spać i walczyć, aby nie wstać i nie zrobić choć łyka winka z lodówki, a pragnienie jest takie, jakby zdrowy, trzeźwy człowiek w upalny dzień będąc na słońcu ze cztery godziny wody nie mógł się napić.

I jak tak leży się w nocy w łóżku, myśli wirują, i wydaje się Tobie, że masz robaki na całym ciele, wstajesz, biegniesz do łazienki, oglądasz się i nic, a skoro wstałeś to podejdziesz do tej nieszczęsnej lodówki. Rano nie jesteś w stanie patrzeć na siebie w lustro, spuchnięty, z czerwonymi oczami, zmęczony, tak bardzo życiem zmęczony. Nie cieszy żona, nie cieszy granatowy wóz, nie cieszy
uśmiech Zosi, nie cieszy najładniejszy na ulicy trawnik, nie cieszy wolna sobota, nie cieszą wakacje, nie cieszą synowie, cieszy jedynie spacer z psem do Żabki.

I dopóki tej flaszki z Żabki nie otworzysz, a jedynie trzymasz ją w rękach to jeszcze masz takie troszeczkę złudne wrażenie, że to Ty prowadzisz w tej walce z nałogiem, bo jeszcze się nie napiłeś, jeszcze nie odkręciłeś, czujesz się jak zwycięzca. Trzymasz tę butelkę, nie odkręcasz, żeby poczuć, nacieszyć się tą przewagą, ba może nawet jest w tej sytuacji cień nadziei, że nie odkręcisz, nie przechylisz, że tym razem zwycięży Twoja wola, Twój wybór, Twoja decyzja, ale niestety przekręcasz, słyszysz ulubiony dźwięk skręconej nakrętki, przechylasz – czujesz, jak wiśniowy smak otula gardło, jak rozgrzewa wnętrze, jak panuje nad chaosem w głowie, jak uspokaja, jak porządkuje myśli, jak wywołuje pozorną radość. Pozorną, bo część Marka, ta która pozostała troszeczkę trzeźwa nieśmiało podpowiada mu – znów przegrałeś, znów się napiłeś, znów nie dałeś rady, jesteś słaby, jesteś do niczego…

Czy Marek nie miał świadomości, że jest chory, że jest uzależniony, że dopadł go nałóg? Ależ oczywiście, że miał, choć przed całym światem tak mocno temu zaprzeczał, wiedział, że manipuluje rzeczywistością, że kłamie – miał tego świadomość, ale jego pijane życie było jak rollercoaster – tak w nim zapieprzał, że nie miał pojęcia, nie widział gdzie jest jakakolwiek wajcha z napisem STOP. Bał się zatrzymać, nie umiał, ale chciał, na prawdę chciał, bo miał dosyć tego gównianego, brudnego, śmierdzącego, zarzyganego życia przepasanego atłasową kokardką.

I jakiż jest po czasie wdzięczy losowi za to, że jak kiedyś ruszył spod Żabki, to policyjny radiowóz zajechał mu drogę i przed oczami zobaczył lizak z napisem STOP. Nie wie, czy mu ktoś kiedyś uwierzy jaką poczuł wtedy ulgę, jakie ciśnienie z niego zeszło, jakie napięcie uszło, jak w myślach górowały słowa „Skończyło się, nareszcie, dziękuję”. Tak ten policyjny lizak przed oczami to było dla Marka dno, dno którego musi sięgnąć każdy alkoholik, dno którego każdy uzależniony musi dotknąć, musi poczuć, musi go zaboleć. To dno jest jednak jak odskocznia, jak trampolina, jak szansa, jak nadzieja, jak początek nowego… Czy bolało życie „po lizaku”, pewnie, że bolało, pewnie, że był bunt, pewnie, że było zwątpienie, pewno, że był żal za stratą, pewno, że nie było miło prosić żonę o podwózkę do pracy, że dopiero teraz zobaczył, ile pustych małpek poukrywał w garażu, kuchni, sypialni, na strychu, a nawet kole zapasowym samochodu żony. Że dopiero teraz zauważył przerażone oczy swoich dzieci, w których był smutek, strach, wściekłość, obawa, lęk.

Ale teraz zobaczył też jaki odcień ma ta jego trawa, i że chłopcy już tacy duzi, że sami tę trawę koszą, i jakie loczki piękne ma Zosia, takie jakby na różowej kredce nawijane w nocy były. I odkrył, że Szczyrk w sumie to spoko miejscówka jest. A jakież było zaskoczenie, kiedy na grupie terapeutycznej siedzący obok powiedział do niego: Szefunciu, to żeśmy się kurna spotkali…

Nie było łatwo, ale z każdym dniem było spokojniej, ten spokój dawał radość, radość dawała pewność, pewność układała oczy do uśmiechu. Było jeszcze wiele ostrożności – bo tak kazali, wiele uważności, bo tak zalecali, i jak rano stawał przed lustrem to coraz częściej uśmiechał się do siebie, a zaraz potem wypowiadał do siebie słowa, które usłyszał na mitingu i tak bardzo mu się spodobały – „Panie, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniał to co mogę zmienić i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”.

I nagle ocknął się na fotelu, nawet nie zauważył, że cichutko przysiadła się do niego Zosia, która czekała, aż tata otworzy oczy i z poplątanymi już na wieczór loczkami powiedziała – Tatusiu docytasz mi te bajke o tym dinusiu, bo wczoraj jak cytałeś to ja jus zasnęłam. Marek wziął na ręce Zosię, przytulił tak mocno, że zakrzyczała – Psestań, udusis mnie tatusiu! i pewnym, spokojnym i co najważniejsze trzeźwym krokiem poszli do pokoiku Zosi, a Marek wyszeptał zapewne jeszcze długo niezrozumiałe dla niej słowa – Pamiętaj mój dinusiu, nigdy nie oceniaj drugiego, bo nie masz pojęcia jaką historię nosi On w swoim sercu.

Marcin Pagieła

___________________________________________________________________________
Wysoko Funkcjonujący Alkoholicy (ang. HFA High Functioning Alcoholic) to według badan nawet 20% wszystkich uzależnionych. Niestety rodzinie czy znajomym pozornie udane życie osobiste czy zawodowe bardzo utrudnia dostrzeżenie, że dana osoba może borykać się z poważnymi problemami z piciem alkoholu. Podejrzenie i wykrycie choroby u takiej osoby to pierwszy krok na długiej i trudnej drodze walki z chorobą. Nie należy się jednak jej wstydzić, ukrywać w rodzinie ze względów społecznych czy próbować rozwiązywać uzależnienia na własną rękę. Najczęściej potrzebna terapia pod okiem profesjonalistów. Dzięki determinacji i zaangażowaniu obu stron, często udaje się pozostać w abstynencji całe życie.