Przez Polskę przeszły niedawno protesty po śmierci trzydziestoletniej kobiety z Pszczyny pod hasłem „Ani jednej więcej”. Wiadomo tylko tyle, że na początku listopada Izabela trafiła do szpitala w 22. tygodniu ciąży, kiedy odeszły jej płyny owodniowe. Podczas przyjęcia stwierdzono ogólne zakażenie organizmu, a u płodu już wcześniej – wady rozwojowe. Cięcie wykonano dopiero po obumarciu płodu, a matka zmarła w wyniku wstrząsu septycznego.
Co mogło się wydarzyć? Większość ginekologów-położników milczy w tej sprawie. Nie chcą oceniać sytuacji przed zakończeniem dochodzenia prokuratury w Katowicach. W zasadzie trudno się temu dziwić, bo w ciągu tych 24 godzin mogło dojść do kilku scenariuszy. Redakcja „Oh!Me” dostała list od lekarki ginekolożki, którą ostatnie wydarzenia skłoniły do opisania własnej historii i do apelu, byśmy spojrzeli choć przez chwilę na pracę lekarzy z drugiej strony. Z ich perspektywy! Lekarka prosiła nas o anonimowość.
Wszyscy czekamy na to, jakie będą ustalenia prokuratury
Ja też nie mogę przestać myśleć o tej kobiecie, która zmarła w Pszczynie. Z własnego doświadczenia wiem jednak, że czasem kobietom odchodzą wody płodowe, ale wtedy procedury medyczne nakazują podanie: antybiotyków i ewentualnie sterydów, bo zdarza się (choć rzadko!), że worek owodniowy zasklepia się, a płyny wypełniają go, bo cały czas są produkowane. Być może była więc szansa, by taką ciążę donosić do 24 tygodnia, kiedy można już ją wywołać i próbować utrzymać wcześniaka przy życiu.
Powiem też tyle, że pracuję w szpitalu ponad 20 lat i nigdy nie widziałam tak szybko rozwijającego się zakażenia, które doprowadziłoby do wstrząsu septycznego. Ta infekcja musiała „iść” piorunująco, bo wszystko wydarzyło się w trakcie jednego dyżuru.
Czy lekarze nie powinni szybciej podjąć decyzję o terminacji tej ciąży? Być może! W jakim naprawdę stanie była pacjentka? Tego nie wiemy, bo nie znamy dokumentacji medycznej. Kluczowy jest poziom CRP i parametry morfologii. Nie możemy jednak wykluczyć, że faktycznie, gdyby lekarze wcześniej zdecydowali się na zakończenie ciąży, to ta kobieta przeżyłaby. Jednak to też nie jest pewne! Wydaje mi się, że zbyt szybko, pod wpływem emocji, wydaliśmy jako społeczeństwo wyrok. Tu naprawdę scenariuszy mogło być wiele. Poczekajmy na wyniki dochodzenia prokuratury i proszę spójrzmy na lekarzy przychylniej.
Coraz częściej mam wrażenie, że myślicie, że jesteśmy bezduszni
Że bez serca, że znieczuliliśmy się na cierpienie pacjentów. Po części jest to prawda. Musimy być twardzi, bo inaczej przecież nie potrafilibyśmy wykonywać swojego zawodu. Ale powiem wam, że większość z nas, ginekologów-położników, tuż po trzydziestce czuje się już wypalona zawodowo. Jesteśmy wrakami ludzi. Serio! My zazwyczaj nie śpimy na dyżurach, większość z nas czuwa, bo po co przymykać oko na 45 minut. Kobiety rodzą dzień i noc, czy pada, czy jest pełnia, czy nów. Bez przerwy! Dlatego też postanowiłam wam opowiedzieć o mojej pracy, byście lepiej nas zrozumieli.
Przyznam się, że do czterdziestki dyżurowałam nawet po trzy razy w tygodniu. Pracowałam wtedy po 90-100 godzin tygodniowo. Pytacie, po co tak robiłam, bo to wygląda na szaleństwo? Dopóki byłam rezydentem, nie mogłam stawiać się, bo w szpitalu nie było wielu lekarzy, a potem, gdy zostałam już szefem dyżuru, czyli miałam cały oddział położniczo-ginekologiczny na głowie, to czułam gigantyczną odpowiedzialność. Chodziłam więc do pracy z migreną, wywichniętym podczas ciężkiego porodu ciąży bliźniaczej barkiem, a nawet przyszłam tydzień po swojej operacji wyrostka. To adrenalina. To odpowiedzialność. To chęć niesienia pomocy. Ta trójka pcha nas w ramiona pięknej, ale jednocześnie upiornie wykańczającej pracy.
Chcę opowiedzieć wam o swoim załamaniu
Tak, bo my lekarze też jesteśmy ludźmi! Każdy z położników z takim stażem jak mój, ma choć jednego pacjenta, który zmarł mu na stole operacyjnym. To jest okropne przeżycie, ale nie o tym chcę opowiadać. Paradoksalnie moje załamanie było związane z osobą, której nawet nie operowałam. W najmniejszym stopniu nie mogę czuć się winna jej śmierci, bo zajmowałam się tylko organizacją pomocy zewnętrznej podczas operacji ratującej jej życie.
Ta kobieta była jedną z pierwszych pacjentek, jakie zobaczyłam po powrocie do szpitala po swoim urlopie macierzyńskim. Wydała mi się sympatyczna, ale wystraszona. Do tej pory pamiętam, że była ubrana w zwiewną sukienkę w drobne kwiaty i miała włosy związane w koński ogon.
Mówiła: „Pani doktor, ja nie wiem, czego się tak boję! To jest jakiś okropny lęk, taki do szpiku kości przejmujący. Urodziłam już dwoje zdrowych dzieci drogami natury. Jestem doświadczoną matką, nigdy nie miałam kłopotu z karmieniem. Ale boję się i to strasznie!”
Pamiętam jej okrągłe oczy, lekko drżące ręce, wilgotne i zimne koniuszki szczupłych palców. Wszyscy w szpitalu pochyliliśmy się z uwagą nad jej obawami, ale ciąża przebiegała wprost idealnie. Zero zarzutów.
A jednak po porodzie jej macica nie chciała się obkurczyć, doszło do atonii. Trzech lekarzy na sali operacyjnej walczyło o jej życie ponad cztery godziny. Nic nie pomagało: ani łyżeczkowanie, ani masowanie. Nie odpowiadała też na leczenie farmakologiczne. Na szczęście dziś mamy o wiele bardziej skuteczne leki i myślę, że ta kobieta miałaby obecnie większą szansę na przeżycie. Wtedy przetoczyliśmy jej kilka litrów krwi i wiele jednostek czynnika krzepnięcia. Krew jednak płynęła i nie krzepła, szybko więc podjęto decyzję, że trzeba wyciąć macicę. Dopiero po sekcji zwłok wiedzieliśmy, że doszło do zatoru płynem owodniowym, co jest ekstremalnie rzadką sytuacją. To coś, czego nie jesteśmy w stanie przewidzieć.
Byłam wtedy po 24-godzinnym dyżurze w szpitalu, ale kiedy dostaliśmy wiadomość z bloku operacyjnego, nikomu nie przyszło do głowy, by wyjść ze szpitala. To było oczywiste, że cały zespół zostaje. Szukaliśmy dla tej kobiety krwi, szukaliśmy czynnika krzepnięcia w innych szpitalach. Każdy dzwonił ze swojej komórki, próbował coś załatwić. Wsiadaliśmy w swoje prywatne samochody i jechaliśmy po krew, bo mieliśmy za mało kartek. W końcu przewieziono tę kobietę na sygnale na OIOM, gdzie mimo reanimacji, zmarła.
To była już chyba moja 30 godzina na nogach bez snu!
Ale wsiadłam w swój samochód i na prośbę ordynatora zawiozłam dokumentację medyczną na OIOM. Ledwo widziałam na oczy, byłam nieprzytomna z przepracowania, a za chwilę miałam zacząć kolejny dyżur. Dlatego zaczęłam dzwonić po wszystkich lekarzach. Trójka, która tego dnia miała wolne, nie zgodziła się mnie zastąpić. Powiedzieli, że nie mogą w tym czasie odwołać pracy w prywatnych gabinetach i ja to rozumiem. Zgodziła się mnie zastąpić czwarta lekarka, do której zadzwoniłam.
Nie zapomnę też tego, co działo się ze mną przez następne pół roku. Wsiadałam do samochodu rano i zaczynałam płakać. A potem stawałam skupiona do operacji, do porodów. Jeśli nie płakałam rano przed pracą, to płakałam wieczorem po pracy. Zawsze w samochodzie, żeby nikt nie widział! Wszyscy wokoło myśleli, że jestem taka silna! Mąż, przyjaciele, rodzina, lekarze i położne ze szpitala. A ja beczałam jak małe dziecko, mając przed oczami obrazy tego dnia, twarz tej kobiety, myśl, że w domu zostawiła dwójkę małych dzieci i męża, który przyszedł odebrać ze szpitala córkę, która już nigdy nie pozna swojej matki. Przypominałam sobie ten jej atawistyczny strach. To cholerne przeczucie, że wydarzy się coś niedobrego. Do dziś zadaję sobie pytanie:
„Czy można mieć takie przeczucie własnej śmierci?” I odpowiadam, że można! Kiedy pacjentki mówią, że czują niczym niepoparty lęk, nigdy nie przechodzę obok tego obojętnie. Analizuję każdy szczegół, jestem napięta, skupiona do granic możliwości. I tak przyznaję – boję się.
Bo my też nie jesteśmy nieomylni i wszechmocni. Nie mamy zapewnionej w takich sytuacjach złamania pomocy psychologicznej ani psychiatrycznej, a ponieważ pracujemy na kontraktach, sami musimy ubezpieczać się od popełnienia błędu medycznego. To bardzo obciążające.
Ciężko pracujemy, naprawdę przejmujemy się pacjentami. Czy wiecie, ile razy w życiu, zanim położyłam się spać po dyżurze, dzwoniłam do lekarza, który przyszedł po mnie, by spytać, czy na pewno wszystko jest w porządku z moimi pacjentkami? By móc spokojnie zmrużyć oko, a potem biec, odebrać synka z przedszkola? Setki! Nie… raczej tysiące!