Czasem zastanawiam się, ile kobiet w Polsce jest w mojej sytuacji. Samotna matka bez alimentów. Pracowita, dumna i zarabiająca. Były partner płacił alimenty w „kratkę”. Od roku nie płaci wcale. Ona od kilkunastu lat radzi sobie sama z wychowaniem dzieci, poklepywana po ramieniu przez znajomych i rodzinę, że jest taka dzielna i wspaniała. Znasz takie matki? Ja myślałam, że jestem tak silna, że zawsze będę, że dam radę. Jednak dziś, z perspektywy 16 lat samotnego macierzyństwa, wiem już, że to chore myślenie. Ktoś już dawno powinien mi pomóc! Jednak w Polsce nie ma przepisów, które chroniłyby kobiety w mojej sytuacji.
Nie lubię narzekać, jestem pracowita i zaradna.
Przez lata chętnie brałam dodatkowe prace, by wyjechać za granicę, wysłać córkę na obóz narciarski, kupić jej rower. Takie były moje priorytety. Oszczędzałam na innych rzeczach. Nie chodziłyśmy do restauracji, nie kupowałyśmy drogich ubrań. „Lubię lumpeksy. A grzywkę mogę sobie podciąć sama, nie potrzebuję zawsze fryzjera”, przekonywałam samą siebie i lata jakoś biegły. A ja sobie radziłam raz lepiej raz gorzej, ale zazwyczaj lepiej. Chciałam, by córce niczego nie brakowało i w moim poczuciu tak było.
Niespecjalnie też myślałam o rosnącym długu alimentacyjnym, nie zjadały mnie emocje, że jestem okradana (A nie! To przecież moje dziecko jest okradane!). Wychodząc z założenia, że to toksyczne uczucia, nie chciałam się nimi karmić. „Po co mi to?” – myślałam.
Nie, nie jestem wariatką!
Ani świętą, ani masochistyczną siłaczką. Oczywiście, że rozmawiałam z prawnikiem i złożyłam u komornika wszystkie papiery potrzebne do egzekucji długu. Tyle że Państwo Polskie nie wspiera takich kobiet jak ja. Moje dochody w dwuosobowej rodzinie (ja i córka) przewyższają 900 złotych na jedną osobę. A w Polsce Fundusz Alimentacyjny nie przewiduje już żadnej pomocy dla matek ciężko pracujących i płacących podatki. Jeśli komornikowi nie uda się wyegzekwować długu, zostajesz już sama i musisz liczyć na własne siły.
Owszem, jest jeszcze jedno rozwiązanie – o długi alimentacyjne można pozwać rodziców ojca dziecka. Uwierzcie, choć wielokrotnie się nad tym zastanawiałam w ostatnich latach, to nie miałam serca ciągać po sądach 80-letniej staruszki (jakkolwiek wredna by nie była!). Może jestem frajerką? Może w ten sposób i ja też okradłam swoje dziecko?!
Kiedy patrzę wstecz…
Myślę, że byłam jednak w dużej mierze naiwna (czy to dobre słowo?). Pamiętam, że kiedy trafiłam do prawniczki, by pomogła mi napisać pozew o alimenty, ona przekonywała mnie, że powinnam żądać wyższej kwoty, bo fakt, że kupuję córce ubrania w lumpeksie, jest moim sprytem i zaradnością, a nie normą. Proszę, nie pomyślcie o mnie teraz źle, bo opowiadając o tym, strasznie się dziś wstydzę. Nie chciałam się kłócić z byłym partnerem o pieniądze. Po prostu zawsze ceniłam sobie święty spokój. Poza tym byłam bardzo zmęczona i nie miałam siły na wojnę. Fakt, że musiałam walczyć w sądach i u komorników, sprawił, że czułam się poniżona. Starałam się więc żyć i nie myśleć o ojcu dziecka, który tak bardzo na każdym kroku zawodził.
Jak zaczęłam odzyskiwać honor
Pamiętam, że podczas odbierania praw rodzicielskich sędzina zapytała mnie, czy moje dziecko dostaje od ojca prezenty. Zastanawiam się chwilę i powiedziałam, zgodnie z prawdą, że kiedyś przesłał dwie paczki na rozpoczęcie roku szkolnego, w której były zeszyty i kredki. Sędzina spojrzała mi głęboko w oczy: „Ja się pytam, czy pani dziecko dostaje prawdziwe prezenty. Rower? Tablet? Opłacony kurs języka angielskiego?”.
Ten moment był dla mnie przełomem. Popłakałam się na sali sądowej, bo poczułam jakby ktoś przywrócił mi honor i powiedział głośno, że coś mi się powinno zwyczajnie należeć. Nikt nigdy z rodziny ojca mojego dziecka nie wziął mojej strony. Nie podarował mojej córce pięknego prezentu. Nie „potrząsnął” alimenciarzem. Ani jego ojciec, ani matka, ani nawet jego starszy brat. Tu chodzi o właśnie o honor, który przez lata traciłam, gdy prosiłam, by ojciec lub babcia dołożyli się do zimowych butów dla córki, czy wakacyjnego obozu sportowego. Od ex-teściowej słyszałam: „Nie mam”, a od ojca dziecka: „Odczep się”, „Nie dręcz mnie”, albo „Spierdalaj!” Niech więc nie dziwi was fakt, że wolałam nikomu o tym nie opowiadać. Pod skórą czułam, że jeśli ktoś dowie się, że w ten sposób traktuje mnie rodzina byłego partnera (z którym spędziłam siedem lat życia), to będą mieli mnie za… życiowe zero.
Kiedy się przebudziłam?
Moment przebudzenia nastąpił, kiedy poszłam na terapię i moja terapeutka zaczęła wobec mnie używać słów: „Musiało wtedy ci być bardzo trudno” albo „Dlaczego nie prosisz nikogo o pomoc?”. Byłam zszokowana, bo wydawało mi się, że to nie mi jest ciężko i że to nie ja potrzebuję pomocy. Pomocy potrzebuje ktoś, kto wychowuje piątkę dzieci, albo ktoś chory na nieuleczalną chorobę. Jednak ponieważ ufałam tej terapeutce i widziałam w jej oczach niekłamaną troskę o moje zdrowie i siły, postanowiłam coś zmienić. Zaczęłam mówić, że jest mi ciężko… na głos. I muszę wam powiedzieć, że to było trudne doświadczenie. Początkowo bardzo dyskomfortowe.
Myślę, że wcześniej tłumiłam w sobie emocje – takie jak frustrację, lęk, złość, strach, by móc jakoś funkcjonować i żyć. Kiedy zaczęłam prosić o pomoc rodzinę i przyjaciół, poczułam się więc ekstremalnie słaba i zaczęłam niejako rozpadać się na kawałeczki. Kiedyś jak spotykałam się z koleżanką, która skarżyła się, że jej mąż wyjechał w delegację i jest sama w domu z dwójką córek od tygodnia, to jej doradzałam i pocieszałam. Byłam tą silną i wysłuchującą skarg koleżanką. Po terapii jednak zaczęłam głośno mówić o swoich frustracjach, że mi też jest ciężko i że żongluję kartami kredytowymi jak w cyrku i że jestem już zmęczona przelewaniem z pustego w próżne. Zaczęłam też pozwalać sobie na płacz. Co ciekawe nie wszyscy moi znajomi polubili smutniejszą wersję mnie. Przyjaciele również potrzebowali czasu, by oswoić się z sytuacją.
Dziś z perspektywy czasu jestem wdzięczna sobie za to, że przyznałam się sama przed sobą i przed światem, że pracuję ponad siły, że nie szanuję swojego ciała, nie dbam o siebie, nie mam dla siebie czułości i zrozumienia. Nie jestem z tego dumna, ale przebaczyłam sobie. Robiłam tak, by zapewnić byt rodzinie. Trudno, w tamtym momencie nie potrafiłam inaczej.
Czas kryzysu!
Aż przyszła pandemia… i moje życie posypało się jak domek z kart. Straciłam dwóch najlepszych klientów i sytuacja finansowa znacznie się pogorszyła. Najpierw sprzedałam samochód, potem skreśliłam zajęcia jazdy konnej dla córki. Następnie rzucałam palenie (tak nie jestem święta, a wyszło mi na zdrowie!) i zaczęłam liczyć i zapisywać każdy grosz. Aż w końcu u mojej córki zdiagnozowano depresję. Czy w tej sytuacji mogłam liczyć na fundusz alimentacyjny? Na szybko podjętą refundowaną z NFZ-tu terapię dla dziecka? Nie i nie! Byłam dla nich nadal zbyt zaradna. Dziś we mnie jest bardzo dużo złości. Chcę krzyczeć!
Drogi alimenciarzu, jesteś po części odpowiedzialny za chorobę naszego dziecka! Bo nie dość, że nie zajmowałeś się nim, to nawet nie płacisz na niego alimentów, okradasz młodego człowieka z beztroski, stabilizacji i spokoju. Bo dziś nie stać mnie na wizyty u dobrych fachowców i lekarzy! Bo jestem ekstremalnie zmęczona. Bo obie z córką nie czujemy żadnego wsparcia. Bo swoją nieobecnością sprawiłeś, że twoja córka boi się mężczyzn i choć jest piękna, nie wierzy w to i ma niskie poczucie swojej wartości! Alimenciarzu, szczerze…? Jesteś strasznym dupkiem!
Jak dochodzi się długów alimentacyjnych w Europie?
W większości krajów w Europie istnieją organy, które wspomagają rodziców i dzieci, którzy nie dostają alimentów. W Szwecji Zakład Ubezpieczeń Społecznych przyznaje zasiłek alimentacyjny, który ma zagwarantować dziecku środki na godne utrzymanie, zwłaszcza gdy rodzic, na którym spoczywa obowiązek alimentacyjny, nie wywiązuje się z niego. Co ciekawe, taki rodzic musi zwrócić państwu kwotę wypłaconego zasiłku alimentacyjnego. Czyli staje się dłużnikiem państwa, a nie swojego dziecka! W Niemczech istnieje Urząd do spraw Dzieci i Młodzieży, który pomaga w ściąganiu należnych świadczeń. Dzieci dostają pomoc finansową, a roszczenia alimentacyjne przechodzą na Urząd do spraw Zaliczek, który dochodzi długów od alimenciarzy. W Polsce dziecko może liczyć jednie na 500 złotych z Funduszu Alimentacyjnego i to pod warunkiem, że dochody w rodzinie nie przekraczają 900 złotych na głowę. 400 złotych dostanie, jeśli dochody nie przekraczają 1000 złotych. Jednak jeśli zarobki w rodzinie na głowę wynoszą już 1400 złotych — rodzic, wychowujący samotnie dziecko, zostaje kompletnie bez pomocy. Dlatego ja chętnie nazywam się… „samotną matką”.
Kim jest polski alimenciarz?
To najczęściej mężczyzna w średnim wieku 45 lat, mieszkaniec województwa śląskiego lub mazowieckiego. Na koniec maja 2020 roku wszystkich niepłacących alimentów było prawie w Polsce 282 tysięcy, najczęściej są to jednak mężczyźni (94 proc.) Według Rejestru Dłużników BIG InfoMonitor — alimenciarze zalegają swoim dzieciom z blisko 11,4 mld zł. Rekordzista z Mazowsza winien jest swoim dzieciom 640 tys. zł. Szacuje się, że blisko milion dzieci w Polsce nie otrzymuje od swoich rodziców alimentów, mimo sądowego orzeczenia o takim obowiązku. W Polsce działa Fundusz Alimentacyjny, ale tylko jedna trzecia uprawnionych spełnia kryteria pozwalające na otrzymanie pomocy od państwa. Pozostali muszą radzić sobie sami! Ani dzieciom, ani matkom nie wychodzi to na zdrowie.
Mam dla was happy end tej historii
Ostatnio moje sąsiadki z osiedla, kobiety, które znają moje dziecko od piaskownicy, zebrały pieniądze. Obiecały, że będą płacić za terapię mojej córki. Dobrzy ludzie jeszcze istnieją! I niech to będzie piękne zakończenie historii.
Wysłuchała Iwona Zgliczyńska