Masz pięć lat i myślisz sobie, że mama jest czarodziejką i że będzie na zawsze. Da plasterek na zbite kolanko. Podmucha, gdy zupa za gorąca. Przytuli, gdy zgubisz zabawkę.
Masz piętnaście lat i myślisz sobie jak ta mama mnie wkurza, ale wiesz, że w razie czego jest. Zawsze. Co prawda nic nie kuma, na pewno celowo czegoś Ci zabrania, ale jak odwalisz jakiś numer to pierwsza wybawi Cię z opresji.
Masz dwadzieścia pięć lat i myślisz sobie, jak dobrze, że ta mama jest i czasem sobie pomyślisz, co by było gdyby jej zabrakło. Pomoże Ci przy dziecku, da obiad po niedzielnym spotkaniu, pomoże dobrą radą.
Masz trzydzieści pięć lat i myślisz sobie, że mama nieźle się trzyma, ale powinna się badać, dbać o siebie, żeby jak najpóźniej jej zabrakło. Mimo to sądzisz, że mama będzie zawsze. Przecież jest niezniszczalna.
Zawsze będzie ugotować Ci krupnik, piec udka, cerować rajstopy, zrobić kanapki. Nawet prasowanie Ci zrobi, gdy Ty jesteś zalatana.
I pewnego dnia okazuje się, że to zawsze nie jest na zawsze. Że mama nie jest robotem, jest człowiekiem, silnym i słabym jednocześnie. Że nie wiesz kiedy baterie jej się wyczerpią.
Uświadamiasz sobie, że to czas najwyższy, by o nią zadbać, a nie pozwalać opiekować się Tobą. I gdy to pojmiesz, nie liczy się kasa, awanse, nowe ciuchy czy podróże. W dupie masz, czy choinka jest ubrana, pierogi zrobione i mak ukręcony. Czy są prezenty, biały obrus i świąteczna zastawa stołowa. Nie widzisz tego. Rzeczy materialne przestają się liczyć. Liczy się tylko to, by przedłużyć to zawsze o ile się da.