Go to content

Polska to dziwny kraj, w którym nie opłaca się być zaradnym. My, biedni bogacze

Fot. iStock / Joel Carillet

Naprawdę nie ma absolutnie żadnej różnicy w tym, czy na banknotach mamy polskich królów, czy będziemy mieć wszystkich świętych. 500 zł piechotą nie chodzi – wszyscy się zgodzimy. Ale spójrzmy prawdzie w oczy. Mało kto zastanawia się, jak wielu Kowalskich w Polsce żyje tak jak ja. A dla nas program 500 plus jest śmieszny i żałosny (nie wiadomo do końca, co bardziej).

Mieszkam w Warszawie, mam dwójkę małych dzieci. Mam pracę, mój mąż również (choć jego zatrudnienie jest dość nieregularne, wolny zawód, cóż). Ile zarabiamy? Dużo (dla jednych), mało (za mało – dla nas). Ja 3 tysiące netto, on 3-4 tysiące – w zależności od zlecenia. Jeśli podzielić jego pensję na równe części (średnia z ostatnich dwóch lat) miesięcznie wychodzi około 2,5 tysiąca, no może 3 (czasem wpadnie jakaś fucha).  Co oznacza nieregularnie? Owszem czasem zdarza się kosmiczna gaża 5-6 tysięcy, ale potem pracy nie ma przez kilka miesięcy (choć na PIT-cie może wyglądać dostojnie)…

I tu pojawia się pytanie czy 5-6 tysięcy złotych, to dużo czy mało? Pewnie wielu wydaje się, że dużo…

Policzmy:

1.800 zł miesięcznie – wynajem mieszkania. Jesteśmy za bogaci na „socjal”, spółdzielczych mieszkań nie ma, a na kredyt jesteśmy za biedni (nie mamy wkładu własnego, ani oszczędności chociażby na konieczne formalności i podatki). Wybór jest prosty, gdy nie ma wyboru.

140 zł miesięcznie – (120zł prąd, 20zł gaz) – podstawowe media.

1.600 zł miesięcznie – prywatny klubik zamiast żłobka dla młodszego dziecka. Niestety, w rekrutacji się nie powiodło,  jedyna opcja państwowego żłobka oznaczała spory dojazd (placówka z rezerwy). To nie kwestia wygody – tylko logistyki. Żeby zawieść dziecko do żłobka przed pracą, musiałabym wytargać dzieci z domu ok. 6 rano, pojechać z dwójką do żłobka, wrócić, odprowadzić dopiero starsze do przedszkola (otwierają dopiero po 7:30) itd. Podobnie po południu – najpierw przedszkole, bo krócej czynne, potem do żłobka na styk, jeśli bym zdążyła na 18-tą, około 19-tej w domu. Odpada. Jakoś sobie nie wyobrażam, żeby niespełna 2-latka i 4-latka były na nogach 13-14 godzin – z czego 11 w placówkach (?). To chore. Została opcja „prywatnie”, za więcej niż połowę mojej pensji – i nie jest to wygórowana stawka w Warszawie (razem z wyżywieniem).

240 zł miesięcznie – państwowe przedszkole. Czyli zapłata za dodatkowe godziny (poza tymi z urzędu), wyżywienie, nieobowiązkowa (ale obowiązkowa) darowizna zamiast rady rodziców, bo przedszkole nie ma funduszy na wodę do picia, teatrzyki, czy kredki. O przepraszam – kredki, papier, bloki, plastelinę i wszystkie przybory co roku kupują rodzice – to tzw. Wyprawka. Do tego dochodzą nieregularne koszty – wycieczki, składki, wyjścia dzieci, ubezpieczenie etc., ale nie rozdrabniajmy się.

120 zł miesięcznie – bilet na komunikacje miejską.

170 zł miesięcznie – telefony, Internet. Ktoś powie, to nie są rzeczy bez których nie da się żyć. Owszem. Ale bez nich nie da się pracować, i zarabiać. Przynajmniej nie w moim przypadku. Pracuję Internetem i telefonem. Albo poświęcam 170 zł albo nie zarabiam 3 tysięcy. Proste.

To nie wszystkie koszty. Mamy właśnie w podsumowaniu 4.070 zł. Średni miesięczny budżet mojej rodziny to 5-6 tysięcy. W gorszych miesiącach, gdy jest 5 tysięcy, na życie zostaje niespełna tysiąc złotych. Czteroosobowa rodzina. Podzielcie sobie. Małe dzieci (w tym trzeba upchnąć pieluchy, górę prania, jedzenie lepsze niż buła z masłem – przynajmniej dla dzieci, nie będę biadolić o lekach i prywatnych lekarzach dla dzieciaków, jeśli coś się dzieje – każdy z nas to ma i zna, za dobrze).

Kiedyś ze znajomymi przygotowywałam Szlachetną Paczkę, lubię te akcję. Lubię pomagać. Ale pakowałam te rzeczy do kartonów, słuchałam rozmów niektórych osób – że to straszne, że ci ludzie mają na życie na osobę 250-300 zł miesięcznie. I pomyślałam, ja pier**lę, mam tyle samo – czasem mniej. Ale jestem przecież za bogata… żeby ktoś mi pomógł albo chociaż nie dokopywał.

Ach taki szczegół. Pracujemy na śmieciówkach. Od ośmiu lat nie mam ubezpieczenia (zdrowotnego). Nigdy nie miałam urlopu macierzyńskiego, ani wychowawczego. Parę godzin po porodzie, gdy inne położnice relacjonowały na Facebooku stan swojego krocza/dziecka/oddziału– ja grzecznie wrzucałam zlecenie dla pracodawcy. Na szpitalnym korytarzu, bujając nogą córkę w szpitalnej mydelniczce. Oczywiście mój ówczesny pracodawca gratulował i pytał czy aby na pewno nie potrzebuje wolnego (przecież nie jest potworem). Ale pytał również czy nie chciałabym sobie zrobić jednak przerwy, przecież zawsze, kiedyś w przyszłości, możemy wznowić współpracę…

Nie będziemy mieli emerytury. Z opieki medycznej nie korzystamy (na szczęście dzieci są ubezpieczone przez dziadków z etatami, jest taka opcja). Oczywiście można ubezpieczyć się dobrowolnie. To tylko 385,27 zł miesięcznie (plus „wpisowe” – czyli kara za lata nieubezpieczone).

Próbowałam kiedyś zarejestrować się w urzędzie pracy jako bezrobotna. Niestety, ten jest zrejonizowany. A tak się składa, że skoro nie mam swojego mieszkania, nie mam i meldunku w nim. Meldunek 300 km dalej. Koszty podróży?

Kilka lat temu, Urząd Pracy.Nie miałam zatrudnienia. I tak nie dostałabym żadnej zapomogi, zależało mi na ubezpieczeniu. Bardzo miła i chętna do pomocy Pani poradziła mi – Niech się Pani wymelduje i zostanie bezdomna, wtedy będę mogła panią zarejestrować u nas i nikt o nic pytać nie będzie … Kurtyna.

20 tysięcy ubezpiecza się dobrowolnie. Jest też około 800 tysięcy osób, za które ubezpieczenie płacą różne instytucje. Na przykład za bezdomnych składkę na ubezpieczenie zdrowotne opłaca budżet państwa. Za bezrobotnych pobierających zasiłek płaci powiatowy urząd pracy.(*gazeta)

Bardziej opłaca się być bezdomnym lub zasiłkowcem, niż sobie radzić w życiu…

Szkoda, że brak meldunku nie przeszkadza w ogóle w US, w którym płacę swoje podatki – ze względu na miejsce zamieszkania, a nie zameldowania. Postępowa instytucja! Za to w bibliotece publicznej już tak kolorowo nie jest, bo potrzebny jest meldunek – lub chociaż status studenta danego miasta… No ale taki bezrobotny, który podatków na tę bibliotekę nie płaci, sobie poczyta, czas ma. I ma to nawet sens, ja za bardzo czasu na czytanie nie mam, pracuję po 12-14 godzin dziennie…

I tak naprawdę nie wiadomo, czy wszyscy powinniśmy się z tego śmiać, czy płakać. I prawie każdy Polak, natrafia w swoim życiu na takie absurdy.

Przyszło nam żyć w wyjątkowo dziwnym kraju. Bez względu na to, kto aktualnie bawi się w rządzenie, bo o prawdziwej polityce, chyba mówić nie wypada. Przyszło nam żyć w kraju, w którym dążąc do poprawy sytuacji demograficznej – miast ludzi produkować, powoli się ich zarzyna. Tak, również teraz. W kraju absurdów. Dobrze zarabiam, na życie jednak niewiele mi zostaje. Program 500 złotych – jest śmieszny w obliczu tego, co dzieje się z całą resztą. Jak bardzo trzeba być krótkowzrocznym i cynicznym, żeby próbować sobie zaskarbić wdzięczność ludu tak absurdalnym rozwiązaniem?

Szanowna Pani Premier, Panie Prezydencie, Posłowie (obecni, byli i przyszli),

Nastawcie czasem uszu, wyjdźcie na spacer. Zobaczcie ludzi. Nie swoich krewnych obsadzonych po urzędach. To my klasa średnia. Też dzielimy się na tych biednych i tych bogatych. A wszystko zaczyna i kończy się nie na tym, ile zarabiamy, a na tym jak bardzo jesteśmy zaradni. Ci bardziej zaradni jakoś ciagną – innego wyjścia nie mamy, nie dla nas zasiłek, kredyt czy socjal. Przecież jak nie będziemy mieli na chleb albo dentystę, pożyczymy. A następny rok zamiast oszczędzać, spłacimy długi i zaczniemy od nowa. My, biedni bogacze…

PS: Jeszcze nigdy nie pojechaliśmy na wakacje.