Zaczęło się niewinnie, klasycznie właściwie. „Mamo, jestem zmęczona i zła”. Potem doszły do tego dziwne wahania nastroju, od wybuchów gniewu po przygnębiający smutek. „Dojrzewanie” – pomyślałam. Moja córka skończy wkrótce 11 lat, więc to z pewnością to. Ale z czasem zaczęło się coś niepokojąco nieuchwytnego. Jakiś smutek w spojrzeniu, ogólne osłabienie, przygnębienie. Kartki zostawiane na blacie w kuchni „Mamo, jestem beznadziejna, przepraszam”. Trzeba było działać, natychmiast.
Więc rozmowy – długie, do nocy. Pal licho, że nie nauczyłyśmy się (tak razem!) do kartkówki z historii. Problemem jest szkoła. Notoryczne zmęczenie, natłok wiadomości, projektów, prac domowych. Zbyt duża liczba uczniów w budynku, kontakt z tymi najstarszymi. Stres pomieszany z lękiem, presją, brakiem energii.
Żeby zdążyć chwilę odpocząć przed snem, do lekcji trzeba usiąść prawie natychmiast po powrocie ze szkoły. Ale zmęczenie sprawia, że czas nauki, przyswojenia wiedzy się wydłuża. Zadania z podręcznika sformułowane są skomplikowany sposób, należy przeczytać kilka razy, by zrozumieć. Kiedy kończymy z polskim, siadamy do matematyki. Znów problem – ćwiczenia z pracy domowej nie pokrywają się z treścią przekazaną na lekcji. Pani nie starczyło czasu, by wytłumaczyć polecenie. Robię to ja – jeszcze umiem, to „dopiero” piąta klasa. Ale co będzie dalej? Chwila przerwy, podwieczorek i zabieramy się za historię. Mierzę się z kompletnym (a właściwie niekompletnym) misz-maszem, papką, zlepkiem informacji trudnych dla dziecka z w tym wieku z informacjami banalnymi, „ukierunkowującymi” ideowo.
Orientuję się, że temat „średniowieczne duchowieństwo” jest w głowie mojego dziecka zawieszony bez kontekstu w jakieś absurdalnej próżni. Krucjaty to według nauczycielki „poszukiwanie drogi do zbawienia”, a średniowiecze to wiek „zacofania”. Ale czego oczekiwać po pani, która oznajmia swoim uczniom już we wrześniu, że historia jest nudna i ona sama jej nie lubi? Walczę ze stereotypem nudnej historii. Wyciągam albumy ze sztuką gotyku, pokazuję strony internetowe z mnóstwem ciekawych informacji – pięknie, kolorowo przedstawionych. „Mamo, historia jest fajna, ale nie w szkole” – słyszę. Szybka kolacja, bo już po ósmej. Trzeba jeszcze pomyśleć o projekcie z informatyki. Omawiamy go w piżamach. Idziemy spać. W końcu. Znów nie zrobiłam swojego tłumaczenia.
Walka o punkty, które gwarantują ocenę „wzorowy” z zachowania, to chyba największy absurd szkolnego systemu oceniania. Możesz ćpać, uderzyć kolegę – odejmują ci najwyżej kilkadziesiąt punktów. Ale jeśli weźmiesz udział w kilku konkursach, z łatwością te punkty nadrobisz. Nieważne, czy to konkurs plastyczny ku czci Lecha Kaczyńskiego, czy międzyszkolne zawody matematyczne. Jeśli często chorujesz, musisz nadrabiać zaległości z lekcji, w konkursach nie weźmiesz udziału – nie masz kiedy. Wtedy o wymarzonej nagrodzie na koniec roku możesz zapomnieć. Zabraknie ci punktów do oceny z zachowania.
Zaczyna przytłaczać cię presja. Jak to, nie masz „czerwonego paska”? Przecież jesteś zdolna, stać cię. Musisz się postarać. Jakby „pasek” był wyznacznikiem wartości ucznia…
Przeglądam podręczniki, regularnie sprawdzam treść zeszytów córki. Nadmiar niepotrzebnych informacji, brak tych naprawdę podstawowych, które pomogłyby usystematyzować wiedzę w głowie piątokolasistów – to rzuca mi się w oczy w pierwszej kolejności, zarówno w książce do historii, jak i w książce do polskiego, która przypomina chwilami podręcznik do religii. Program nauczania jest bardzo zły.
Wyciągam swoje stare zeszyty, porównuję, dopowiadam, „dotłumaczam” to, co zostało źle zrozumiane. Jak to możliwe, że po 25 latach wciąż jeszcze pamiętam to, czego moja córka nie jest w stanie przyswoić na dłużej niż kilka dni?
Córka znajomej wkrótce skończy 18 lat. Chodzi do prestiżowego liceum, radzi sobie dobrze. Z nauką, bo nie z życiem. Z życiem nie radzi sobie wcale, bo właściwie go nie ma. Nie jest piątkową uczennicą, ale bez problemów przechodzi do następnej klasy. Ma lekcje w języku angielskim, bo będzie zdawała międzynarodową maturę. Zaplanowała to jeszcze w podstawówce. Właśnie. Ona, czy jej rodzice? Ostatnio powiedziała mi, że nie wie, czego tak naprawdę chce. Że chciałaby to, tamto. Ale nie ma kiedy. I że jest zmęczona, okrutnie. A szkoły nienawidzi.
Na przerwie nie rozmawia się tam o niczym innym niż o zagranicznych uczelniach. Medycyna na Harvardzie, biologia molekularna na Oksfordzie. Kto da więcej? Skończyłaś już projekt? Nie? Słaba jesteś. Ja sobie ze wszystkim świetnie radzę. Sama. Twardym trzeba być.
W weekendy zbiera się oczywiście punkty, jakże cenne i potrzebne do „kartoteki”. Więc na przykład można asystować nauczycielom podczas warsztatów dla młodszych uczniów, co jest pracochłonne i czasochłonne. A czas jest bardzo drogocenny. Jednak teraz zlepia się, skleja się w jedną całość. Wskazówki zegara przesuwają się niemiłosiernie szybko. Projekt z chemii, zadania z matematyki, kilka stron eseju z niemieckiego. Projekt z WF-u. Tak, dobrze przeczytaliście. Z WF-u również są projekty pisemne. Wszystko po angielsku. A tu jeszcze na polski recenzja niszowego filmu, którego się nie ma nawet czasu zobaczyć. Więc szybko, jakieś urywki, jakieś artykuły dostępne w Internecie. Coś tam się napisze, byle co. Byle oddać. Tylko rodzice nie będą zadowoleni, bo znowu wpadnie ledwie trójczyna. Ale jakoś tak coraz bardziej wszystko jedno.
Czy jest jakieś wyjście? Chyba nie, skoro od małego słyszy się, że trzeba szybko skończyć dobrą szkołę, z jak najlepszy wynikiem i uciekać z kraju za granicę. Że tu nie ma perspektyw, zwłaszcza po zmianach jakie zaszły w naszym kraju po dojściu do władzy obecnej ekipy rządzącej. Tylko jak to wszystko przetrwać skoro na nic nie ma już siły?
Ja nie uważam, że tu nie ma perspektyw. Myślę, że wciąż jeszcze mamy dobre uczelnie, dobre szkoły, a przede wszystkim wspaniałych nauczycieli i wykładowców, którym na uczniach zależy. To staram się powtarzać moim dzieciom. W Polsce są wciąż warunki do zdobywania wiedzy, jest wciąż droga ku dobrej przyszłości.
Ale wszystkich odpowiedzialnych za ostatnie zmiany w systemie edukacji oskarżam. Oskarżam was o to, co zrobiliście naszym dzieciom. Oskarżam was o eksperymenty na młodych ludziach, o ich coraz gorszy stan psychiczny. O źle przeprowadzone i bezsensowne reformy, które zrobiły z nich chodzące Zombie. Oskarżam was o to, że produkujecie pokolenie zmęczonych życiem osób, którym właściwie coraz bardziej „wszystko jedno”, co się dzieje wokół. Może taki był wasz plan. Bezkrytycznym tłumem kieruje się prościej. Ci, których rodziców na to stać, skończą „lepsze”, społeczne szkoły, wyjadą na zagraniczne studia. I pewnie tu nie wrócą. Przynajmniej dopóki coś się nie zmieni.