Kiedy decydujesz odejść, boisz się, ale jesteś też pełna wiary i nadziei, że sobie poradzisz. Najtrudniejsze masz przecież już za sobą. Zabierasz dzieci. Nie, nie dlatego, żeby mu dopiec, oddzielić, zadać komuś ból. Bierzesz je ze sobą, bo jesteś odpowiedzialna. Bo chcesz być pewna, że są spokojne, bezpieczne. Bo chcesz im dać ciepły dom. Zabierasz je, bo to dla ciebie naturalne. Zresztą, on nie oponuje, bo tak mu jest wygodnie. Na początku owszem – wygraża ci, bo „ma prawo”, bo „nigdy się nie zgodzi”, żeby dzieci mieszkały oddzielnie. Ale mija trochę czasu i okazuje się, że tak naprawdę zrobiłaś mu przysługę. Dzięki tobie ma teraz całkowicie wolne wieczory i wymarzoną ciszę w domu. Dzieci co drugi weekend to dla niego najlepsza możliwa opcja. Teraz ma wreszcie czas, żeby realizować swoje pasje albo godzinami grać na swojej konsoli. Odpoczywa, żyje pełnią życia – taką, jak on ją pojmuje.
To tobie jest bardzo ciężko. Ale mimo, że doszliście do jakiegoś porozumienia po rozstaniu, nie łudź się, że on ci współczuje, lub też że jest w stanie zrozumieć, że bywasz wykończona. Przecież sama tego chciałaś – odejść, zostawić go. Chciałaś tego, więc sobie radź. Powinnaś być szczęśliwa, zadowolona, prawda? Paradoks polega na tym, że musisz przypomnieć sobie jak to jest być sama, mimo że byłaś samotna w tym związku. Więc może raczej – nauczyć się jak to jest być samą, bez złudzeń, bez iluzji. I jeszcze – wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za dzieci. Nie dzielić jej na dwoje. Być matką i ojcem. Cały czas, a nie raz na dwa tygodnie przez dwa dni.
Nie licz na teściów, na ich pomoc finansową, fizyczną. Zapomnij o tym od razu. Jest jasne, że staną po jego stronie, że to jemu będą pomagać. Zwłaszcza przez te dwa weekendy w miesiącu, kiedy powinien zająć się dziećmi. Teściowa ugotuje obiad, przywiezie w plastikowych pudełeczkach albo weźmie wnuki do siebie, żeby on mógł odpocząć . Nie denerwuj się, odpuść, staraj się widzieć w tym pozytywy. Przynajmniej dobrze zjedzą. Nie myśl o tym jak o czymś przeciw tobie.
Co jest najgorsze? Wcale nie chwila, w której okaże się, że ok kogoś ma. To będzie moment, w którym orientujesz się, że sama z dwójką dzieci możesz jednak nie dać rady. Że potrzebujesz JEGO pieniędzy. Tak wiem, zawsze były JEGO pieniądze i ta garstka twoich, nigdy WASZYCH. Ale teraz one są naprawdę JEGO. I czujesz się cholernie źle z tym, że musisz mu co miesiąc przypominać o przelewie, a potem na ten przelew czekasz co chwila sprawdzając konto. Że się pilnujesz, żeby nie powiedzieć nic, co mogłoby go zdenerwować, bo znasz wariata i wiesz, że może ci przez złośliwość ten przelew wysłać z opóźnieniem.
Czynsz trzeba opłacić, przedszkole, szkołę. Póki co nie myślisz o swoich potrzebach. Odkładasz je gdzieś na bok, bo wiesz, że przyjdzie moment, w którym będzie można je zrealizować. Może nie wszystkie od razu, pewnie raczej krok po kroku. Ale i to w końcu się uda.
Czasem głupio marzysz o wygranej w totolotka. Nawet nie jakiejś olbrzymiej, ale takiej, która pozwoli ci nie martwić się o pieniądze dopóki nie znajdziesz lepiej płatnej pracy, dopóki twoja sytuacja się nie ustabilizuje. Wierzysz, że się ustabilizuje. Inaczej nic nie miałoby sensu. Ale wiesz, że jak się życie zaczyna od początku, to trzeba ten swój kamień spod samego dołu znów wtoczyć na górę. Tu nie ma skrótów.
Czas mija i to uczucie upokorzenia też mija. Zdołałaś wytłumaczyć sobie, oddzielić jakoś w głowie tę zależność: jego pieniądze są przecież na dzieci.
Są też takie momenty, kiedy mimo wszystkich tych lęków o przyszłość, mimo łez wypłakanych w poduszkę tuż przed zaśnięciem, odnajdujesz na nowo dawną siebie. Tę pełną optymizmu i radości. Tę marzącą o szczęściu nie tylko dla dzieci. Tę planującą podróże i naukę nowego języka. Tę, która wie, że los się w końcu odmienił. A raczej, że to ty sama go odmieniłaś. Tą jedną, najważniejszą decyzją. Decyzją o rozstaniu. Smutny koniec stał się początkiem czegoś pięknego. Ty już to czujesz.