Hej, siostro!
„Prawdziwe kobiety mają krągłości” – czytam, a brwi marszczą się same. Przeglądam fotografie zmysłowych, pełnych kobiet. Niektóre ledwie puszyste inne z wyraźną nadwagą. Piękne. Piękno, seksapil i kobiecość nie zależą przecież od tuszy. Dlaczego więc marszczę brwi? Bo znów wyrzucono mnie poza nawias. Znów nie mieszczę się w kategorii „prawdziwe kobiety”. Ja i miliony innych drobnych i szczupłych. Nic to, pocieszam się myślą, że przecież jestem matką. To też jakiś rodzaj kobiety.
Niestety, tu również spotyka mnie rozczarowanie. Prawdziwe matki mają bowiem brzuchy naznaczone pręgami rozstępów, mają piersi wylewające się z potężnych miseczek, mają okrągłe uda. Znów nie o mnie. Prawdziwą matką zatem też nie jestem, łaskawe geny przesądziły. Prowokacja – powiecie? Niezupełnie.
Wy wszystkie, które ochoczo wykrzykujecie hasła typu: prawdziwa kobieta ma/wygląda/jest nie różnicie się niczym od tych, którzy odmawiają Wam kobiecości i urody, bo nie macie brzuchów jak Chodakowska. Piętnujecie inne kobiety z równym zaangażowaniem, co natrętne wielbicielki wyrzeźbionych bicepsów twierdzące, iż kobietą jest się jedynie do pięcioprocentowej zawartości tłuszczu w organizmie, powyżej to już tylko orki i walenie.
Za każdym razem, kiedy kościstej koleżance mówicie: weź coś zjedz, bo jesteś już za chuda, zastanówcie się, czy przełknęłybyście: weź już nic nie jedz, bo jesteś za gruba. To w gruncie rzeczy to samo.
Z jednej strony borykamy się z lansowanym przez media wizerunkiem super smukłych barbiepodobnych ideałów, a z drugiej same bierzemy udział w piętnowaniu kobiet, które wyglądają inaczej niż my. Mało tego, o ile piętnowanie pań plus size witane jest ogólnym oburzeniem, o tyle „patyczaki” można obrażać bezkarnie. W końcu bycie za chudą to nie problem. Wystarczy przecież dojeść!
W ciągu przeszło trzydziestu lat mojego życia przerobiłam obie strony „barykady”. Byłam więc za gruba i zbyt leniwa, aby kwalifikować się do elitarnego grona prawdziwych kobiet, bywałam za chuda, aby ktokolwiek o kobiecość mnie podejrzewał. Byłam „świnią” i „szczapą”. Za każdym razem jakaś część „prawdziwych kobiet” odmawiała mi wstępu do swojego klubu. Bo przecież prawdziwe kobiety ważą do 55 kilogramów. Prawdziwe kobiety zaczynają się od miseczki D.
Prawdziwe matki nie mają czasu na siłownie, wolą poświęcić czas dzieciom. Prawdziwe matki muszą mieć czas na siłownie, mają być w formie – dla dobra dzieci.
Prawdziwe matki karmią piersią.
Prawdziwe kobiety to te w szpilkach i makijażu. Prawdziwe kobiety nie potrzebują szpilek i makijażu.
Prawdziwe kobiety nie mają cellulitu. Prawdziwe kobiety mają cellulit.
Prawdziwe kobiety stawiają dom na pierwszym miejscu. Prawdziwe kobiety robią karierę zawodową.
Skąd to się bierze? Nie jestem psychologiem, myślę jednak że to taka nasza próba sprostania stawianym przed nami sprzecznym wymaganiom. Wiemy, że się nie da, dyskredytujemy zatem to, co nas nie dotyczy. Prawdziwe kobiety mają krągłości. Ja mam, więc jestem prawdziwą kobietą, TY NIE.
Prawdziwe kobiety mają płaskie brzuchy i wysportowane ciała. Ja mam, więc jestem prawdziwa. TY NIE. Owo TY NIE, niedopowiedziane, wiszące w powietrzu pokazuje jaki jest nasz stosunek do siebie nawzajem.
Jesteśmy rywalkami. Wciąż się porównujemy, zazdrościmy, własne niedoskonałości usprawiedliwiamy kosztem innych. Tylko po co? Czy dzięki temu stajemy się mądrzejsze, lepsze, piękniejsze? Przeciwnie, nie dostrzegamy ile warta jest nasza różnorodność, ile piękna tkwi w różnicach, ile mogłybyśmy nauczyć się od siebie nawzajem, gdybyśmy patrzyły na siebie jak siostry, nie jak rywalki.
Potrafimy walczyć o równość dla kobiet, zawalczmy więc o równość wśród kobiet. Czas najwyższy! A zatem zacznę. Do nowego klubu PRAWDZIWYCH KOBIET przyjmuję siebie i ciebie. Podaj dalej.
Autorka: Żaneta Rakowiec