Wiecie, jak to jest na początku. Obiad z dwóch dań, śniadanie do łóżka. Mieszkanko wymuskane, wysprzątane, byleby tylko nie wystraszyć faceta, który się pojawił w waszym życiu. Każda z nas, myślę, przynajmniej raz zrobiła z siebie taką wariatkę. Milutka, cichutka, uśmiechająca się na wszystkie jego propozycje i głupie żarty. Byleby tylko on poczuł się przy tobie wyjątkowo i już został, a ty byś mogła zakończyć poszukiwania samca, któremu ostatecznie dasz się zapłodnić.
Jasne, że tego nie pamiętamy. Bo później jak te pieluchy, nocne wycia, targanie wózka przychodzą, to tracimy poczucie czasu i kompletnie zaciera się czas, który był przed. Ale, UWAGA, on pamięta. I wtedy słyszysz: „Zmieniłaś się”, „Kiedyś byłaś inna”, „Gdzie jest ta dziewczyna, w której się zakochałem”. A ty myślisz: „Ku*wa, o czym on gada” walcząc z pralką, która właśnie, gdy postanowiłaś wyprać pościel, odmówiła posłuszeństwa. Ale masz jeszcze instynkt zachowawczy. Więc kompletnie poza swoją świadomością stajesz nad tymi garami z dziećmi uwieszonymi przy nogach. Sprzątasz chatę, latasz do pracy, odbierasz z przedszkola. Wpadasz w taki kołowrotek, że nawet nie wiesz, kiedy padasz na ryj.
Przyznaję się, ja tak miałam. I kiedy zaczynam mówić o tym otwarcie, inne kobiety też się do tego przyznają. Rozpuściłyśmy facetów jak dziadowski bicz. Chciałyśmy, by miał jak najlepiej i nie szukał już dalej, a później płacimy za to wysoką cenę.
Chcę wam coś opowiedzieć. To było kilka miesięcy temu. Po pracy odebrałam dzieci ze szkoły, porozwoziłam na zajęcia, w międzyczasie zrobiłam zakupy obmyślając obiadokolację na dwa dni do przodu, po dwóch godzinach zabrałam dzieciaki i wróciliśmy do domu. Weszłam i chciało mi się od drzwi ryczeć. Urwała mi się torba. Pękł słoik z buraczkami. A przedpokój, sprzątany przeze mnie wieczorem, po poranku wyglądał, jakby tornado po nim przeszło. W kuchni naczynia ze śniadania jak zostawiliśmy, tak stały, choć prosiłam męża, żeby ogarnął, bo wychodził chwilę po nas. Kot miauczy głodny. Dzieciaki kłócą się o jakieś pierdoły. A ja z wizją posprzątania, ugotowania, pomagania w lekcjach, chciałam uciec.
Uwaga – wchodzę do sypialni, a on śpi. Wyobrażacie sobie. Ku*wa śpi. Jak gdyby nigdy nic, bo udało mu się szybciej z pracy wyrwać. Pierwszy raz poczułam taki przypływ furii, że gdybym miała nóż, to bym zabiła. I nagle, jak jakiś rozbłysk świadomości, dotarło do mnie, że tak jest od zawsze. Ja zapie*dalam, a on ogląda mecz, leży na kanapie, owszem rzuca „Kochanie, pomóc ci”, ale nawet jak go o te durne naczynia z rana poproszę, to on i tak ma je w dupie. A później słyszę, że jestem małostkowa, że o bzdury się czepiam, że „czy naprawdę naczynia są w życiu najważniejsze”. No ku*wa nie są, ale ktoś o to, żeby były czyste musi zadbać.
Pękłam. Wtedy widząc go śpiącego w tej sypialni, który jak się przebudził ze zdziwieniem spytał: „O już jesteś? Co jest do jedzenia?”. Wiecie, co zrobiłam? Wyszłam. Wyszłam i szłam przed siebie kompletnie bez celu. Z pustką w głowie. Przez chwilę pomyślałam, że już nigdy tam nie wrócę, że to koniec, nie dam się dłużej tak traktować, nie mam siły. Tak, to było najsilniejsze: NIE MAM SIŁY. Moja babcia zawsze mi powtarzała: „Dziecko, pomyśl, co sprawia, że jesteś nieszczęśliwa, a później szukaj rozwiązania”. U mnie „nieszczęśliwa” równało się „mąż, który nie pomaga”. Zrobienie zakupów raz na miesiąc, nakarmienie kota, gdy nieustannie o to proszę i powieszenie prania po ośmiu SMS-ach nie mogę nazwać pomocą. Byłam taka głupia, że nawet na łeb wzięłam sobie płacenie rachunków! Dobra żona. Ku*wa!
Dość. Miałam tego wszystkiego serdecznie dość. Byłam samotna, z poczuciem, że wszystko jest na mojej głowie. I chociaż nie raz z mężem o tym rozmawiałam, moje prośby zmieniały sytuację na kilka dni, czasami na tydzień, a później niepostrzeżenie wszystko wracało do normy. Zaszła we mnie jakaś zmiana podczas tego spaceru. Poczułam się nagle silna. „Nikt nie będzie mnie więcej wykorzystywał. Ja też muszę odpocząć”. Żebym mogła odpocząć, on musi w końcu ruszyć dupę. I tak narodziła się we mnie żona-suka. Ja wiem, jak to brzmi, ja wiem, że to drastyczne, że dorośli ludzie powinni usiąść i pogadać. Ale na litość boską, przez 13 lat naszego małżeństwa ja już tyle razy rozmawiałam, że język mi się zmęczył. Wiem, że to ja popełniłam błąd. Że zamiast od samego początku postawić sprawę jasno, nie udawać, że na dłuższą metę frajdę mi sprawia nadskakiwanie i robienie wszystkiego samej, to szłam w zaparte, aż żyłka mi pękła.
Wróciłam oznajmiając, że to koniec. Koniec robienia wszystkiego samej. On trochę zaskoczony, ale zapewne z przekonaniem, że znowu mam TEN dzień, który zaraz minie, słuchał. Zrobiłam listę – on od dzisiaj płaci rachunki, dwa razy w tygodniu wozi dzieci na zajęcia, gotuje dwa razy w tygodniu, kiedy ja odbieram dzieci, wtedy też robi zakupy. Do niego należy czystość łazienki, przedpokoju i podłogi w całym mieszkaniu. I o praniu musi dwa razy w tygodniu pamiętać. Zastosowałam się do zasady, że facetowi trzeba prosto, jasno, na kartce, bez dodatkowego, według niego – zbędnego gadania.
Omówiliśmy, w jakie dni za co kto będzie odpowiedzialny. Cały rozpisany plan zawisł na lodówce. I… się zaczęło. Wtorek – dzwonią dzieci, kiedy po nie będę. „Dzwońcie do taty, dzisiaj jego dzień” – spóźnił się, bo zapomniał, został dłużej w pracy, żeby z kumplem pogadać. Cóż… Dzieci czekały. W czwartek już pamiętał. Za to w środę nie mieliśmy nic do jedzenia, bo zapomniał zakupów. Nie ruszyłam palcem. Zabrałam dzieci na pizzę. On miał sobie coś wykombinować.
„Widziałaś gdzieś moje czyste skarpetki?”. Spytałam, kiedy wstawiał pranie, bo minął tydzień i skoro on nie pamiętał o tym, żeby rzeczy wrzucić do pralki, ja przestałam prać jego ubrania, kiedy była moja kolej.
„Ku*wa, co ta podłoga się tak klei” – kolejne. Mój wzrok tylko szedł w stronę lodówki i wiszącym na niej podziale obowiązków.
Nie było mi łatwo. Uwierzcie, nie raz chciałam wziąć szmatę i ogarnąć mieszkanie, w łazience umyć zlew, wymienić ręczniki. Ale za każdym razem w pamięci przywoływałam ten pęknięty słoik buraczków i to, jak się wtedy czułam. Postąpiłam jak dorosły człowiek. Postawiłam sprawę jasno. Nie, że on się domyśli, że może zrozumie, że może zrobi. Nie – jasny podział obowiązków, do którego on musi się dostosować, bo nie będzie mieć co jeść, bo dzieci utkną w szkole, bo za chwilę nie zobaczy siebie w lustrze w łazience. Wysprzątał ją po dwóch tygodniach. Na błysk. Nie zapomniał o zakupach w kolejny poniedziałek. Po trzech tygodniach zadzwonił, czy mogę odebrać dzieci – nie mogę, bo robię zakupy i już nie mam siły. Odebrał
I wiecie co, to nie była chwila mojego triumfu, pokazania mu, kto tu rządzi. Za każdy razem wszystko, do czego się zobowiązał przyjmowałam bez słowa, tak jak przez lata on przyjmował to ode mnie, jakby mu się należało. Jasne, że momentami było mi go nawet szkoda. Jaka paranoja, prawda? Jemy nigdy mnie szkoda nie było.
Po sześciu tygodniach wiecie, co usłyszałam? „Przepraszam” – powiedział, kiedy już leżeliśmy w łóżku. „Przepraszam, ja tego zupełnie nie widziałem”… Popłakałam się jak dziecko. Puścił mi cały stres, całe napięcie, które towarzyszyło mi każdego dnia, żeby nie dać mu poznać, jak mi ciężko z tymi wszystkim emocjami, z byciem suką.
Minęły cztery miesiące. Kartka na lodówce trochę wyblakła. Ale ten eksperyment się udał. Jakkolwiek idiotyczny by się nie wydawał. Piszę wam o tym, żebyście nie dały się wpędzić, jak ja w poczucie osamotnienia w tym, że wszystko mogę sama, bo pewnego dnia z równowagi wybije was słoik z buraczkami albo kubek rozlanej śmietany. I co wtedy zrobicie? Posprzątacie i ugotujecie obiad?