Moja droga, kochana, samotna,
Byłam tam gdzie ty, znam wszystkie miejsca i stany samotności.
Byłam w rozpaczy po rozstaniu z ojcem mojego syna. W weekendy nie wstawałam z łóżka, a każda najmniejsza czynność wydawała mi się wyczynem. Czekałam, aż dziecko zaśnie, żeby móc znów płakać.
Zawalił mi się świat i nie ma znaczenia, że to ja powiedziałam: „Wyprowadź się”. Nie ma też znaczenia, że zachowałam twarz przy większości znajomości i mówiłam, że to ja zdecydowałam. Ma znaczenie, kto bardziej cierpi, jest upokorzony, zniszczony. W tym przypadku byłam to ja.
Byłam w stanie „dam radę”
Ogarnę się finansowo, mieszkaniowo i ogólnoludzko. Bo, niestety, czas po rozstaniu to był czas, gdy czułam się najbrzydszą, najgłupszą kobietą świata. I nijak nie rozumiałam, gdy ktoś mówił: jesteś śliczna. Zamieszkałam w rozciągniętym dresie. Włosy spały pod zniszczoną chustką, kobiecość wyemigrowała. Ale w stanie „dam radę” załatwiłam wiele spraw zawodowych. Pokazałam sobie, że potrafię być niezależna. Na pewno też to znasz – gdy po nieprzespanej nocy zbierasz się siłą woli i idziesz w końcu załatwić nowy dowód do urzędu. Czy robisz inną „banalną” rzecz, a potem oddychasz z ulgą, że jednak to potrafisz. Że żyć dalej potrafisz.
Byłam w stanie zero
Ani na haju ani w smutku. W każdym budziłam się w nastroju jako takim, nawet dobrym. Dalekie to było od szczęścia, ale ja cieszyłam się, że już mogę po prostu oddychać. I nic mi się nie śni (no wiesz, on mi się nie śni).
Byłam w stanie pełnym nadziei
Na nową miłość, oczywiście. Zachowałam się jak głodny pies, który wszędzie szuka jedzenia, choćby to miały być nawet resztki ze śmietnika. Wmawiałam sobie nawet, że to nie są resztki tylko prawdziwy niedzielny obiad.
Umawiałam się z mężczyznami (aż tak wielu ich nie było, nie bój się), o których czułam, że nie zrobiliby dla mnie wszystkiego. Boże, wszystkiego? Za jednym sama targałam walizkę, drugi nie rozliczył się ze mną za wyjazd, trzeci pojawiał się i znikał. Każdy mało pytał co u mnie i to bardziej ja skakałam koło nich.
Potem byłam tak zdesperowana, że uwierzyłam, że kocham mojego przyjaciela od 20 lat, który nigdy mnie nie pociągał. Ja za to pociągałam jego. Tego wieczoru, gdy wyznawał mi miłość czułam się nawet lepiej (to było chwile po tym, gdy znikający zniknął na dobre, a moja godność znalazła się milion metrów pod ziemią). Kilka tygodni później pytałam się samą siebie, czy oszalałam. Straciłam przyjaciela, nie zyskałam kochanka.
Potem mówiłam, że faceci są straszni
To najgorsza faza samotności, bo robisz się tak gderliwa i złośliwa, że nieznośna. Oczywiście, czasem nikomu nie mówisz, że wszystko strasznie cię złości. Ale przecież wiesz, że to tak naprawdę wcale nie ty. Nie jesteś tą zołzą, która widzisz w lustrze. Zołzą, która mówi, że w ogóle nie brakuje jej seksu, a z braku seksu zieje jadem.
Potem byłam w stanie: wszystko mi jedno
I czułam to, przestałam potrzebować bliskości. Kupiłam sobie psa, zorganizowałam sobie życie bez miłości – wszystko dobrze działało.
Aż w końcu, po kilku zajęciach z terapii dla kobiet po rozstaniu, poczułam, że ja już nic nie muszę. Tak głęboko, w sercu. Że nie boję się chodzić do znajomych, że nie czuję potrzeby tłumaczenia wszystkim, że jestem szczęśliwa. Że lubię ciszę, spokój i mam fajną relację z synem.
I wtedy (obiecuję, że niedługo potem) poznałam jego. Dziś nazywam go Właściwym. Nie było w tym żadnego teatru, żadnego szaleństwa. Nie było internetu, pracy i wszystkich wyjść, o których mówiono mi, że muszą być, żeby coś się stało. „Facet nie wpadnie ci przez okno” – żartowała znajoma. No cóż, Właściwy niemal wpadł przez okno, a raczej pojawił się w moich drzwiach. To był nowy sąsiad z dołu, któremu zalałam łazienkę. Miałam tłuste włosy, byłam w dresie, bez makijażu, a on został na kawę mimo to (no proszę).
I następnego dnia napisał SMS, że chciałby spotkać się na drugą kawę (nie musiałam czekać trzech dni, czy debatować sama: odezwać się czy nie, co naturalnie miałam wcześniej w zwyczaju). Wszystko było bardziej niż proste. Byłam przy nim sobą, nie stroiłam się, nie udawałam mądrzejszą niż jestem, a przede wszystkim się nie bałam. Że on zniknie, że nie jestem dostatecznie dobra, że syn go nie zaakceptuje. Przestałam robić sobie ciśnienie i nic złego się nie działo.
Każdego dnia odkrywałam świetnego, dobrego faceta. Mogłam sobie gdzieś schować teorie o głupocie mężczyzn, o własnej niezależności, o tym jak będę już ostrożna. Nie musiałam być ostrożna.
Minął rok od naszego spotkania. Wciąż jestem szczęśliwa, choć nie czaruję, że to spotkanie księżniczki i księcia. Ale wiem prawie na pewno, że…
– każda samotność kiedyś się kończy
– ludzie spotykają się w najmniej spodziewanych okolicznościach
– dostajesz miłość zwykle, gdy już o niej nie myślisz
– miłość nie wymaga napięcia, to nie jest spotkanie w sprawie pracy, gdzie musisz zachowywać się doskonale i być doskonale oceniona
– nie ma sensu marnować czasu na noszenie za kimś walizek. W podróży, i w życiu
– ile, by się nie mówiło o racjonalnych wyborach to miłość jest jednak kwestią intuicji. Najczęściej słyszymy ostrzegający głos, ale za bardzo chcemy kochać, by go usłyszeć. Jeśli intuicja nie ostrzega – wygrałaś ( prawie na pewno)
Jeśli jesteś nie czujesz tej miłosnej mocy, jesteś sama, nie wpadaj w depresje. Kto może ci pomóc jak nie ja, kobieta, która też to przeżyła. Odetchnij milion razy, zajmij się czymś innym na chwilę. Dobra, na dłuższą chwilę. Obiecuję ci, twoje życie jeszcze się nie skończyło, choć nie raz tak myślisz 😉
P.S. Oczywiście, nikomu o tym nie mówisz, wiem.