Go to content

Tracę kilogramy. Młodnieję, bo uelastycznia mi się skóra, poprawiają włosy i paznokcie. I mam znów tyle energii! Chce mi się żyć, śmiać!

Fot. Materiały prasowe

Jezus. Mordęga.

Łyk. Nie idzie. Wszystko jakby zatrzymuje się w gardle. A to dopiero początek, jeszcze muszę wymusić w siebie 0,3 litra!Kolejny łyk. Przełknęłam. Bohaterstwo! Nie chce mi się pić, a muszę. No i nie wchodzi mi, po prostu nie wchodzi. Smakuje… nijak. Zupełnie obojętnie, to najgorsze. Gdyby było słodkie, to pewnie piła bym na potęgę. Z sokiem, cukrem, miodem, czymkolwiek. Ale nie. Nie wolno. Nie wolno też cytryny, mięty, soli, no nic nie wolno. Wstaję więc codziennie rano i przed czymkolwiek, nawet przed kawą moją ukochaną, morduję się i zmuszam, aby wypić te cholerne 0,3 litra.Wody.Tak, tak. Dobrze przeczytałaś. Wody.

Nie mam pojęcia, dlaczego tak strasznie trudno przychodzi picie zwykłej wody.

Na początku tylko, oczywiście, ale to jeden z tych początków, który trwa wieki, ciągnie się w nieskończoność, szklanka zamienia się co najmniej w wiadro i to nie pysznej, świeżej i krystalicznej mineralki, tylko zatęchłej i mulistej osiedlowej smródki. Kiedy trzeba ją pić, woda nagle obrzydliwie zaczyna smakować! Fenomen. Osobliwość naprawdę rzadka. Co najmniej półtora litra dziennie – podli lekarze zalecają picie tej hardcorowej ilości wody. Tylko wtedy będziemy mogli cieszyć się dobrym zdrowiem.

Nie znam ani jednej osoby, która faktycznie by tyle piła. Znam osoby, które zdobywają się na heroiczny wysiłek, piją tyle przez jakiś czas… po czym z ulgą wracają do niezdrowych nawyków picia wszystkich możliwych obrzydlistw, byle tylko nie tykać czystej wody.

Moim nałogiem, któremu sprzedałam duszę, serce i ciało, o podniebieniu nie wspominając, jest kawa. Budziłam się rano i zanim zdążyłam jeszcze na serio otworzyć oczy, już nie mówiąc o wymyciu zębów czy jeszcze bardziej prozaicznym zrobieniu siku, leciałam zrobić kawę. Z uspokajająco parującym kubkiem w dłoni mogłam dopiero zacząć mierzyć się z porannymi obowiązkami. I tak według mnie wyglądał właściwy porządek wszechświata.

Fot. Materiały prasowe

Fot. Materiały prasowe

A potem nagle, znienacka, nieoczekiwanie i w sumie tak, że nikt się o to nie prosił, w sam środek mojego jakże wygodnego i uporządkowanego życia z latte w roli głównej, wparowało Diu Vitam. Z niewielką buteleczką z mlecznego szkła ozdobioną subtelnym napisikiem. Wcielenie niewinności. Prawdziwy Anioł Wód, który z uśmiechem prezesa niczym kota Cheshire w tle – wywrócili moje życie do góry nogami, zdeptali je, wypatroszyli doszczętnie i zbezcześcili wieloletnie nawyki i przyzwyczajenia.

I owszem, potem poukładali je na nowo, ale podstępna butelczyna nie wiedzieć kiedy, wybiła się na plan pierwszy, zdominowała moje życie, wyparła inne nałogi i zaczęła królować, zapewne z niebywałym triumfem. Nie to, że nie walczyłam. Bo walczyłam. Wzbraniałam się, jak mogłam. Zapominałam o butelce. Piłam tylko pół. Krzywiłam się, bo mi nie smakowała albo po prostu, nie chciała przejść przez gardło. Jednak stopniowo, dzień po dniu, butelka wymuszała posłuszeństwo.

Siłą, groźbą i podstępem. Zaczynało się od przenikliwego, nieustępliwego i ponaglającego dzwonka domofonu w każdy wtorek rano. Dzwonek był taki, jaki w horrorach tylko jawi się rodzicom małych dzieci. Stawiał mnie do pionu lepiej niż amfa z kokainą! Biegłam w te pędy do drzwi, aby odebrać od kuriera nową paczkę, zanim obudzi się moja córcia a ja bezpowrotnie stracę szansę wzięcia prysznica przed pracą. Kilka razy się nie udało. Dlatego później, dużo przed wyznaczoną godziną, grzecznie już warowałam pod drzwiami, z drżeniem niewolnika czekając na kuriera.

Wtedy się zaczynało. We wtorki rano, na czczo, bez śniadania, otwierałam pierwszą butelkę. Pierwszy łyk… zimna woda. Aż wzdragało mnie z tęsknoty za Latte. Jednak, łyk po łyku, przyzwyczajałam się do smaku wody. Czasem niebiańskim. Czasem takim, jaki wydobyć się może ze starej rury albo trzewi zdechłego kota. Czasem uwodził mnie jej zapach lepiej, niż śpiew Syreny. Częściej jednak chłostał odór siarki, grożąc co będzie, gdy będę wyrywać się z nowej niewoli.

Za gardło trzymali mnie, szantażując zdrowiem. Otyłość, tarczyca, cukrzyca – odpłynęły w dal, gdy tylko poddałam się mojemu nowemu bóstwu – Diu Vitam. Łyk po łyku, butelka po butelce, i tak dzień po dniu już przez wiele miesięcy, zaprzedałam kubki smakowe. Rano z tęsknotą patrzę na słoik z kawą… i potulnie sięgam po butelkę. Boję się, co będzie, gdy tego nie zrobię. Czy jak ja odstawię, znów utyję trzydzieści kilo…? Czy wrócą skoki hormonalne i wahania nastrojów…? Będę śmiać się bez powodu, aby po sekundzie płakać z nieznanej przyczyny…?

 

ANT_5188

Fot. Materiały prasowe

A może dopadnie mnie depresja, brak energii i zniechęcenie…? Nie wiem. Prawda jest taka, że boję się sprawdzać i ryzykować. Jak ofiara, uzależniona od swojego kata, już bez sprzeciwu morduję się z nieodkręcalnymi nakrętkami, kalecząc dłonie, nadgarstki i paznokcie. Spóźniam się do pracy, ale nie mam odwagi mierzyć się z problemami zewnętrznego świata, zanim nie napiję się swojej porcji wody. Dziś już nawet nie wyobrażam sobie, jak bez niej można zacząć dzień? Ani nawet, jak skończyć…? Piję rano. Piję wieczorem. Popijam, w miarę możliwości, nawet w ciągu dnia. Znajomi, jak nawet zauważą, nic nie mówią. Tymczasem ja pięknieję.

Tracę kilogramy. Młodnieję, bo uelastycznia mi się skóra, poprawiają włosy i paznokcie. I mam znów tyle energii! Chce mi się żyć, śmiać! Nawet zaczęłam biegać!

Nie wiem, co będzie z moim życiem, gdy zabraknie mi Diu Vitam, nawet boję się o tym myśleć. Prawdopodobnie, wszystko się skończy. Nie zastanawiam się nad tym zbyt długo, a gdy myśli na ten temat stają się zbyt uporczywe, po prostu sięgam po butelkę. Wtedy wszystko przechodzi.

Tak, być może powinnam zgłosić się z tym problemem do terapeuty. Ale jeszcze nie teraz, nie dziś.

Jeszcze wypiję tę jedną butelkę, chociaż łyka…

Anna Powierza