Go to content

Najpiękniejsze jest to, że mamy siebie, że tak naprawdę nie jesteśmy sami

Fot. iStock/inakiantonana

Ostatnimi czasy czuję się… staro! Tak, tak… niby mam dopiero (?) trzydzieści pięć lat, a jednak coraz częściej mam poczucie starości. I nie chodzi mi tu bynajmniej o to, że coś mi strzyka w stawach, czy łupie w kręgosłupie. Nie! Ze zdrowiem na szczęście w porządku. Powiedziałbym, że nawet bardzo dobrze. Mam na myśli starość mentalną.

Wielokrotnie słyszałem, że mamy tyle lat, na ile się czujemy, a ja ostatnio czuję się na… 70! W ramach wolontariatu prowadziłem zajęcia komputerowe dla seniorów. Przez tych kilka lat bardzo się zaprzyjaźniliśmy. W pewnym sensie stali się dla mnie rodziną zastępczą.  A teraz… raz po raz mnie opuszczają. Odchodzą i bardzo boleśnie ich nie ma. Zamiast zajęć komputerowych coraz częściej spotykamy się… na pogrzebach.

Zaczynam wiedzieć, co czują ludzie w podeszłym wieku, kiedy zostają sami, bo ich przyjaciele znikają. John T. Cacioppo, światowej sławy ekspert od samotności dowodzi, że jest ona zdecydowanie bardziej szkodliwa dla zdrowia niż otyłość. To, że ktoś sobie kiepsko z samotnością radzi, wcale nie oznacza, że jest słaby, a mógłby po prostu zacisnąć żeby i się z tym uporać. To taki sygnał, który wysyła nasze ciało – zupełnie jak głód, czy pragnienie. Organizm sam domaga się byśmy szukali towarzystwa. Kiedyś robiliśmy to, by przetrwać jako gatunek, a obecnie, by dłużej czuć się dobrze i cieszyć się życiem.

Jeszcze kilka lat temu spotykaliśmy się w gronie dwudziestu kilku osób. Teraz na spotkania przychodzi sześć, siedem. Są jeszcze dwie, które nie wychodzą już z domu, więc my chodzimy do nich.

Ale też nie zawsze tak było…

Pani Henia od kilku tygodni przestała przychodzić na spotkania, przestała odbierać telefony. Każdy z nas był u niej, ale nikomu nie otworzyła. – Obraziła się, czy co? – coraz częściej padały wątpliwości.

W końcu Pani Basia zaniepokojona postanowiła na Facebooku (a jakże zajęcia ze mną nie poszły w las!) znaleźć i napisać do jej syna. Ten jednak mieszkał w Anglii, więc nie mógł powiedzieć nic więcej poza tym, że rozmawiał z mamą przedwczoraj przez telefon i miała się dobrze.

Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy nie drążyli dalej i nie próbowali odwiedzać jej nadal. Okazało się, że Pani Henia postanowiwszy wyprać firanki, weszła na ustawiony na stole taboret, ale zakręciło jej się w głowie, spadła i złamała nogę. A że jest osobą, która bardzo lubi porządek i ma na tym punkcie – moim zdaniem – prawdziwą obsesję, postanowiła nikomu nie otwierać drzwi „bo kurze niepościerane i co byśmy sobie pomyśleli?”.

Nie wiem jak na was, ale na mnie kurz kompletnie nie robi wrażenia. Wiecie jak to jest… „Patrzę kurz leży, to ja też poleżę.” 😉 Niemniej są i takie przypadki jak Pani Henia…  Odkąd wydało się, że ten kurz u niej jednak jest, odwiedzamy ją codziennie, robimy zakupy, rozmawiamy, SPRZĄTAMY i… kurzu już nie ma.

I właśnie to jest najpiękniejsze! Że mamy siebie, że możemy na siebie nawzajem liczyć, że tak naprawdę nie jesteśmy sami.