Ludzie marzą o tym, by się zakochać. Epatować energią, która przypisana jest tylko miłości w jej pierwszej fazie, temu rodzajowi omnipotencji, który pozwala ci wierzyć, że absolutnie wszystko jest do pokonania, być wypełnionym po brzegi zapachem, kolorami, smakiem; czuć cokolwiek, zapomnieć o pustce, mieć nadzieję.
Ten jedyny stan w życiu, który jak heroina uzależnia tych, którzy mają problem w spokojnym kochaniu, wędrowców od zakochania do zakochania, nałogowców, którzy wybierają dwa dni w Paryżu ponad lata spędzone z jedną osobą, bo tylko wtedy czują, że żyją. Motyle w brzuchu, przyjemny rozgardiasz w życiu, napęd na czterysta kół – taki dopalacz w najczystszej formie. Uwielbiam podczepiać się pod cudze zakochanie, bo chociaż kapka tego cudownego eliksiru przypomina mi, jak jest, było lub będzie, ale jeszcze bardziej lubię podczepiać się do… miłości dojrzałej.
Tych dwojga, którzy mają już za sobą kumulację endorfin, przeszli kilka kryzysów, a jeden poważny, którzy zastępują idealizm – realizmem, mając za sobą niejedno wzajemne rozczarowanie, którzy nie patrzą na siebie tylko z czystym uwielbieniem, ale z czułą kpiną na kogoś, kogo doskonale znają i wiedzą, jak potrafi być powierzchowny, jak wyuczony wierszyk na konkurs recytatorski, jak wiele pod spodem lęku i niepewności, jak te spinki do mankietów spadną obok łóżka, w którym on pochrapuje w fazie rem, jak kochane są te stare nawyki denerwujące i nie do zniesienia, ale już właściwie nie tylko jego, ale wspólne, usankcjonowane tysiącami wspólnych momentów dobrych i złych, tego, że wystarczy jedno jej spojrzenie, by on wiedział i by ona złapała, że on złapał i że to jest ten moment, gdy powinni wyjść, bo ona już nie daje rady, a on wie, że jak nie złapie tego momentu, to ona zacznie być złośliwa i może powie coś za dużo, a potem będzie to roztrząsać w domu, jak to możliwe, że powiedziała to komuś, kogo lubi, że zmęczenie jej nie tłumaczy, a on będzie miał wieczór z głowy, a może nawet dwa, więc lepiej ją wyprowadzić i spokojnie zasnąć.
Gdy położy mu na ramieniu głowę, bo tak lubi zasypiać, upewniając się, że on nie zaśnie pierwszy. Śpisz? Nie – odpowie, mimo iż to będzie już we śnie, wie, że ona wtedy czuje się bezpieczna, bo pamięta, jak opowiadała o ojcu, który pijany wracał nad ranem i stawiał cały dom na nogi i jak się wtedy bała o matkę i o młodszą siostrę. I może to dla niej zrobić prawie każdej nocy, żeby czuła się spokojna i wie, że jak wyjeżdża, to pamięta, aby zadzwonić przed 22-gą, aby mogła zasypiać z jego głosem i choć są już trochę starzy i to wydaje się śmieszne, to ona w środku jest nadal małą dziewczynką i to jego ramię już nie tak silne, pomarszczone trochę jest jej morfiną.
Gdy ona wie, że on nie lubi pietruszki, dlatego nalewa mu zupę do osobnego garnka, a resztę doprawia zielonym, wie też, że jak jest chory to tylko rosół ich uratuje, bo on im tak zatruje życie, że ma już ten przepis od teściowej, który wcale nie jest najlepszy, ale jest jego matki ukochanej i że on jest wtedy dzieckiem tej matki i ona staje się dla niego matką, choć czasami się temu przeciwstawia i mówi, żeby dorósł, ale też wie, że oni nie dorastają nigdy i godzi się na to i wie, że nie można na nim polegać, jeśli chodzi o pakowanie, bo zawsze czegoś zapomni i że lepiej nie prosić go o załatwienie spraw urzędowych, bo się do tego kompletnie nie nadaje. A on już wie, że ona bierze na siebie za dużo, że nie potrafi odmawiać, więc czasami mówi za nią „nie”, o co ona się wścieka, ale potem jest mu wdzięczna i idą do kina, a ona prawie zawsze płacze na filmach i w sumie nie lubią tych samych filmów, ale oglądanie osobnych seansów nie sprawdziło się, bo jednak lubią razem jeść popcorn i siedzieć obok siebie, a on wie, że jak ona zje za dużo nachosów to boli ją potem brzuch, więc zabiera jej pudełko, a ona mówi, żeby nie mówił jej, co ma robić, i że będzie jadła te nachosy, bo nie jest obecnie na diecie i chce mieć dużo polane serem.
Gdy jadą autem i nie muszą siłować się z milczeniem, gdy znają swoje burczenie w brzuchu, czkawkę. Gdy nie muszą puszczać wody w kranie, by uciszyć dźwięki płynące z toalety, bo już dawno odkryli, że nie są postaciami z bajki, ale żywymi ludźmi, których ciała nie mają czasami posłuchu, bo chorowali razem, rodzili dziecko, bo ich dziecko było żywiołem i bawiło się puszczaniem własnych bąków, bo zatykali nosy i się śmiali, bo krępujące jest tylko to, co jest nieprawdziwe, kłamstwa między nimi, które szybko wychodziły na jaw, bo znają się jak łyse konie, a on, jak kłamie, to marszczy nos i choć widzi to tylko ona, to wystarcza, by go podpuścić aby się przyznał. I mają może jedno duże kłamstwo na koncie, które kogoś poraniło, ale też wiedzą, że czasami warto wybaczyć, że człowiek bywa słaby, tchórzliwy, niedoskonały i to jest ta deziluzja, z którą każdy musi się zmierzyć, a której zakochany nie widzi, bo jedzie na biały koniu na oślep do swojego raju, który z rajem niewiele ma wspólnego.
Bo już wiedzą, że prawdopodobnie, ktoś nie odejdzie. I mają świadomość, że nie mają tej pewności, ale w nawet w tej niepewności istnieje pewność wielka.
Ludzie marzą, by się zakochać. A ja marzę o tej pewności.