Go to content

Wyszłam za mąż z rozsądku, a teraz rozsądek mnie niszczy. Z festiwalu uniesień została okrutna, przyziemna prawda…

Wyszłam za mąż z rozsądku
Fot. iStock / Lorraine Boogich

Droga redakcjo,

Musze się komuś wyspowiadać bo czuję, że od nadmiaru emocji zaraz wybuchnę i zanim faktycznie rozwiążę wszystkie problemy doczekam się siwych włosów i poważnych schorzeń zdrowotnych. Musze wam to napisać, bo może jest więcej takich dziewczyn jak ja, które w myśl hasła „miłość przyjdzie z czasem” wpadły w najbardziej popieprzoną sytuację w życiu i które podobnie nie wiedzą którędy uciekać. Jak znowu zacząć żyć! Dziewczyny, ja szukam pomocy!

Dwanaście lat tkwiłam w związku z miłości. Pierwszy seks, wyznania, pierwszy wyjazd za granicę z dala od krótkiej smyczy matki, pierwsze samodzielne decyzje. Celowo piszę „tkwiłam”, bo oprócz szczerej, szczeniackiej miłości do tego człowieka nie dostałam nic w zamian. Przez cały czas słyszałam, że jestem za gruba, brzydka, nie znam świata polityki i nie umiem gotować. Wpadałam w chwilowe depresje i chcąc się przypodobać łykałam tabletki na odchudzanie zamawiane przez internet, po których wysuszyłam się prawie na śmierć. Sięgałam po książki historyczne i śpiewniki z jego ulubionymi piosenkami, żeby tylko czymś mu imponować. Nosiłam ubrania, które jemu się podobały, a których sama nigdy bym nie kupiła. Często wyglądałam jak suka zupełnie wbrew sobie. Jak tania, połyskująca dziwka.

Rozchodziliśmy się i schodziliśmy tysiące razy zawsze w akompaniamencie łez i histerii, pościgów autem po osiedlu, wychodzeniem z knajpy z odpowiednio głośnym trzaśnięciem drzwiami. To była relacja jak rollercoaster zabierająca moje uczucia w chmury, żeby za chwilę drastycznie rzucić mną o ziemię. Odeszłam po tylu latach z nadal zaangażowanym sercem, ale rozum i chęć założenia domu, o którym mu się nie śniło, zwyciężyły. Moja rodzina nigdy nie zaakceptowała tego wyboru, odetchnęła wręcz z ulgą, kiedy ostatecznie powiedziałam „cześć”.

Jeżeli myślicie, że tu się kończy historia to uprzedzam, że dopiero się zaczyna

Praktycznie od razu na drodze stanął nowy mężczyzna. Był niesamowicie przystojny, ciepły, czuły, zaangażowany, przede wszystkim – zainteresowany. Oddawał mi takie emocje, o których istnieniu nie wiedziałam i dzień za dniem coraz bardziej zachodziłam w głowę, gdzie się ukrywał tyle lat. Śmialiśmy się w głos dniami i nocami. Nie pamiętam kiedy się tak szczerze śmiałam. Uprawialiśmy seks, o jakim czytałam w poczytnych książkach, który nie był jedynie epizodem zaspokajającym fizyczną potrzebę, ale głębszą metaforą tego, co do siebie czuliśmy. On mi przynosił rano jeszcze ciepły chleb. To było dla mnie tak nowe, że aż wzruszające. Poprzedni facet przez tyle lat nie zrobił dla mnie tyle ile ten w dwa miesiące. Przepadłam totalnie. Przybrałam na wadze, zaczęłam wyglądać zdrowo. Spod oczu zniknęły sine worki wyhodowane przez kłopoty i zmartwienia. Przestałam się hamować z tym jakie mam poglądy, co myślę. Nie siedziałam już na baczność nawet w toalecie. Pokazywałam się rankiem taką jaką naprawdę byłam. Bez makijażu. Bez cekinów i doczepianych rzęs.

Chyba potrzebowałam drugiej osoby obok siebie i bałam się luki po dwunastu latach bycia czyjąś, po nastu latach przynależności. Od razu zaprosiłam go do siebie do domu i oddałam szafkę, ręcznik, miejsce na majtki. Po dwóch miesiącach randkowania już ze sobą mieszkaliśmy, a pół roku później poprosił mnie o rękę. Kiedy wnosił kwiaty i przyklejony do buzi uśmiech czułam się niesamowicie szczęśliwa, nie do opisania wręcz. Patrząc na wszystko z perspektywy czasu wpadłam z totalnego dramatu w tłusto polukrowany scenariusz, a ten cukier zakleił mi powieki. Kiedy prosił o rękę byłam już w ciąży. Nie, nie z wpadki. Pod sercem nosiłam od początku do końca zaplanowane dziecko.

Tutaj zaczyna się dramat. Mój dramat. Jego dramat

Małżeństwo, wspólnie prowadzone gospodarstwo, ba, dziecko nawet, zaczęły pomału odkrywać różnice światopoglądowe. Z festiwalu uniesień została okrutna, przyziemna prawda o nas, że oprócz wstępnego zauroczenia i powierzchownej, uczuciowej jazdy bez trzymanki nie wiedzieliśmy o sobie nic. Odkrywane z dnia na dzień nowe karty jeszcze bardziej pogrążały naszą relację, a ja z kolorowego ptaka z szeroko rozpostartymi skrzydłami zaczęłam znowu zamieniać się w szarego, zmarzniętego wróbla. Żeby była jasność – nigdy mnie nie uderzył, nie nazwał wulgarnie, nie wprowadził uczucia upokorzenia. Nic.  My po prostu byliśmy jak dwójka tolerujących się współlokatorów, wynajmująca mieszkanie, która dzieli się opieką nad dzieckiem i finansami za prąd, gaz, wodę. Zaczęliśmy zwracać sobie uwagę za niedomknięte okno w sypialni i źle ustawiony na palniku czajnik. Jemu przeszkadzał włączony do snu telewizor, mnie totalna cisza po jego wyłączeniu. Opłacając żłobek robiliśmy dwa oddzielne przelewy. Pół na pół.

Z deszczu pod rynnę

Problem mój polega na tym, że tu się nie ma nawet o co rozstać. My ze sobą nie rozmawiamy jak ludzie, którym zależy, którzy się kłócą bo mają o co. Bo pamiętają jak było zaje*iście. Wracają do nieopisanych stanów uniesień. My jesteśmy dla siebie grzeczni, mili, pytamy czy jest masło w lodówce i kto się idzie umyć pierwszy. Cała ta sytuacja powoduje, że czuję się umysłowo chora, wracam do wyniszczających mnie wspomnień z toksycznego związku numer jeden i porównuje go do próżni, w której obecnie ugrzęzłam. Między nami nie ma nic. NIE MA NIC.

Łzy? Nigdy. Raz płakałam kiedy zdałam sobie sprawę, że ja go po prostu nie kocham i że zmarnowałam czas, ale płakałam tak, że nie widział. Nie mam dla niego tych scen. Jest bo jest, ale nie wyobrażam sobie, że wyskakuje za nim z okna na parterze, bo uciekamy nad morze kąpać się nago. Wyszłam za mąż z rozsądku, a teraz rozsądek mnie przygnębia. Nie potrafię go przeprosić za brak oddania i miłości. Nie potrafię zarządzić wyprowadzki. Mamy wspólnie dziecko, kredyt. Jest mi wstyd, bo ten kredyt zobowiązuje mnie bardziej do walki niż mąż, któremu przysięgałam. Myślę, że on czuje to samo. Nie kocha mnie, a toleruje.

Patrząc na wszystko przez pryzmat trzech lat małżeństwa, w którym po cichu więdnę i ginę, to myślę, że dziękować mogę jedynie nadszarpniętej odporności emocjonalnej, która została mi po pierwszym związku. Byłam zupełnie bezbronna, a każda, nawet odrobinę lżejsza relacja wydawała się zbawieniem. Przeskok z pierwszego w drugiego w takim tempie był fatamorganą. Nie ma tego człowieka, który miał być lepszym. Nie ma nas. Wszystko za szybko, za intensywnie. Mąż był plastrem na starte kolano, który teraz boleśnie odklejam. Nic nie przemyślałam jak trzeba. Dusze się. Nie mogę już tak dłużej. Jak ja mam to skończyć dla siebie, dla niego, dla naszego dziecka ?! Przecież nie wychowamy szczęśliwego człowieka, kiedy  sami jesteśmy tacy jałowi.

Agata.