Najpierw było byle jak, żeby nie powiedzieć do dupy. Huczny ślub, przysięga, spijanie sobie z dzióbków. Dość szybko sielankę połknęła rutyna, a za nią przyszła obojętność i drobne kłamstewka. Ciche dni trwały tygodniami, jakaś niezręczna cisza coraz częściej siadała do wspólnego stołu. Potem się okazało, że łóżko w pokoju obok jest wygodniejsze od tego w małżeńskiej sypialni. I jakieś przedłużone wyjazdy służbowe i telefony o dziwnych porach.
Potem ktoś uprzejmie i z troski doniósł, że widział go w kinie z długonogą szatynką. Aż w końcu sam oznajmił, że się wypalił, że ma jednak inne plany, że więcej ich dzieli, niż łączy. Kredyt dawno spłacili, córkę mają już prawie dorosłą, na pewno zrozumie. Zresztą, po co się dręczyć, skoro jakoś tak nie wyszło. Lepiej teraz, dopóki jeszcze można wszystko ułożyć na nowo. Tylko oddzielnie. Bo razem, jak widać, jednak im nie po drodze.
Zbierała się blisko dwa lata, córka wciąż jej powtarzała, że mają siebie, że sobie poradzą. I, że nigdy jej nie opuści. I nie zawiedzie tak, jak to zrobił ojciec. Pomyślała, że może faktycznie, że jeszcze nic straconego. Przecież ma fajną pracę, dziecko, które jest w liceum, zgrabny tyłek i ładną buzię. I marzenia, że jeśli tylko przestanie rozpamiętywać, to jeszcze może się ponownie zakochać. Tym razem jednak już pewnie i szczęśliwie. Żeby się razem zestarzeć. I gdy pojawił on, to choć nadal się bała, nie uciekła. I po pół roku już wiedziała, że znalazła kogoś, przy kim chce zasypiać. Kogoś, kto patrzył na nią, jak na najpiękniejszą istotę na ziemi. Kto sprawił, że znowu zaufała i uwierzyła w niemożliwe. I zaczęła kochać z całych swoich sił.
Wprowadził się dość szybko, tym bardziej, że córka od razu złapała z nim wspólny język. Cieszyło ją to, bo teraz już nic nie stało na drodze do ich wyczekanego szczęścia. Oboje pracowali, wyjeżdżali razem na wakacje i romantyczne noce w przytulnych hotelikach. Tam umawiali się na randki, a potem tonęli w atłasowej pościeli. Rano karmił ją mandarynkami, a ona wierzyła, że to co najgorsze już dawno za nią. Miała tylko piękne sny, nie czuła niepokoju, choć to, co miało nadejść, okazało się, najstraszniejszym z koszmarów.
Niczego się nie domyślała, cudowne dwa lata za nimi, reszta życia przed. Na 18-tych urodzinach córki, gdy składała jej życzenia, podziękowała za wsparcie, wiarę i za to, że nie zawodzi. Teraz, po ponad roku od tamtej chwili, zaczyna rozumieć słowa odpowiedzi. Że życie jest zaskakujące, że czasem kompletnie niezrozumiałe, ale często od nas niezależne. Wtedy po prostu cieszyła się, że jej jeszcze niedawno mała córeczka, jest już dorosłą kobietą. I pewnie niedługo się zakocha i opuści rodzinny dom.
Jak każda matka, która kocha ponad wszystko, czuła jakiś smutek i żal, przed nieuchronnym czasem. Ale wiedziała, że taka jest kolei rzeczy, że tak się dzieje zawsze i wszędzie. Przecież nie zostanie sama, ma nowego, cudownego partnera, są dla siebie wszystkim. Mijały kolejne dni i miesiące, nadal było pięknie. Może on ostatnio bywał częściej zmęczony, ale wiedziała, że praca dawała mu w kość. Własna firma to przecież odpowiedzialność za innych ludzi. Była z niego dumna, wiedziała, że koleżanki jej zazdroszczą. Tym bardziej, że nie wyglądał na swój wiek. Zawsze bardzo o siebie dbał, chodził na basen, biegał. Imponował jej i sprawiał, że ona też czuła się i wyglądała kwitnąco.
O czym myślała tego dnia, gdy wracała do domu wcześniej, niż planowała? O tym, że zrobi mu niespodziankę, ugotuje ulubioną potrawę, kupiła wino i żółte tulipany. Uśmiechała się do własnych myśli, wzdychała cicho wyobrażając sobie ich dzisiejszą noc. Miała na tę okazję piękną bieliznę, czuła się kobieca i pożądana. Ostatnio mieli tyle spraw, padali wyczerpani, ale dziś będzie inaczej. Wyjątkowo. I było. Weszła do domu, położyła klucze. Wstawiła kwiaty do wazonu i poszła na górę wskoczyć w coś luźniejszego.
Zanim pociągnęła za klamkę, usłyszała coś przerażającego. Jęk swojej córki, szept, który błagał o jeszcze, o to, żeby był w niej głębiej. A potem jego zasapany głos, że kocha zapach jej skóry. Czuła, że przestaje widzieć, że nie może złapać oddechu. Nie wierzyła, nie chciała, przecież to niemożliwe. Otworzyła jednak drzwi, zobaczyła ich na komodzie, w obrzydliwym uścisku. Nagich i spoconych. Zwymiotowała i jak spod ziemi docierały do niej ich spanikowane ruchy. Ubierali się w popłochu, coś nawet usiłowali tłumaczyć. Kiedy dotknął jej ramienia, zwymiotowała po raz drugi. W końcu resztkami sił złapała oddech i kazała im się wynosić. Sama usiadła na schodach, schowała głowę pomiędzy swoimi ramionami. Żeby nie słyszeć tego, co i tak do niej docierało. Zgrzyt rozsuwanego w torbie zamka i jego słowa, żeby zabrała tylko najpotrzebniejsze rzeczy. A potem ją, kobietę, którą nosiła 9 miesięcy pod własnym sercem, dzięki której mogła być dumną matką. – Mamo, przepraszam, to przyszło nagle. Kochamy się, będziemy mieli dziecko. Wiem, że nie tak powinno, ale może i dobrze że w końcu się wydało. Spadł mi z serca kamień, choć wiem, że dla ciebie to niełatwe. Uwierz, że dla nas też.
Nie odpowiadała, siedziała tam i czuła, jak kamień ulgi z serca jej córki zamienia się w ogromny głaz, który ją przygniata. Nawet zdążyła pomyśleć, że nie będzie się starała spod niego wyjść. Nie ma już po co, ani dla kogo. Obudziła się w szpitalnym łóżku, czuła tępy ból głowy i taki dziwny brak siły. Poczuła, że ktoś trzyma jej dłoń. To jej pierwszy mąż, ojciec ich… jego córki. Ona już nie czuła się matką, tylko złamanym na pół wrakiem człowieka, oszukanym i zdradzonym przez ludzi, którym bezgranicznie ufała. Dzięki którym wierzyła, że nigdy nie będzie sama, że warto wierzyć w ludzi, w miłość. I w to, że nie ma na świecie pewniejszych ludzi od najbliższej rodziny. Czuła, jak słone łzy wypalają bruzdy na jej twarzy i kończą bieg na ustach wykrzywionych w bolesnym grymasie gorzkiego, ironicznego uśmiechu, że na naiwność choruje się, przez całe swoje życie.
Jej pierwszy mąż, ściskał jej dłoń i jak mantrę powtarzał w kółko, że mu przykro, że nie wie co jej powiedzieć. Ale chce żeby wiedziała, że już jej nie zostawi, nie wraca, ale będzie wspierał i pomagał, że może na niego liczyć. Odwróciła na moment głowę, popatrzyła mu w oczy i odpowiedziała, że całkiem niedawno, też ktoś jej tak powiedział. Że nie zawiedzie i nie zostawi. I dziś już te słowa nie mają dla niej żadnego znaczenia. I żeby już poszedł i nie przychodził więcej. Potem zasnęła, na bardzo długo. Choć wtedy marzyła o tym, żeby już na zawsze.
Dziś, blisko trzy lata od tamtych wydarzeń, stoi w oknie tarasu. Myśli o tym, że niebo jest piękne, że ucieszył ją widok słońca. Że decyzja o przeprowadzce nad morze była jedną z tych najlepszych w jej pokręconym życiu. Wybaczyła córce, bo nie umiała przestać jej kochać. To musiałoby oznaczać, że nigdy nie była matką. Widuje się z nią rzadko, mimo tego, że od niego odeszła. Zdradził ją, z koleżanką z pracy. Skrzywdził je obie, rozwalił dom, zburzył ich spokój. Już nigdy nie będą umiały zaufać, odbudować tego, co je łączyło. Zmienił je na zawsze. Ale zostawił coś, kogoś, dzięki komu znowu myślą, że nie będą same. I gdy patrzy na zdjęcie swojej wnuczki, to rozumie w końcu słowa, że wszystko w życiu jest po coś.
Słuchając tej historii, staram się zrozumieć i nie obwiniać nikogo. Ale wiem jedno. Że swojego szczęścia, nie można zbudować na cierpieniu, drugiego człowieka.