Nigdy się nie bałam, gdy rodzice się kłócili. Nawet jak któreś, mocno trzasnęło drzwiami. I gdy cisza przeciągała się do kilku dni. Bo zawsze, od maleńkiego dziecka wiedziałam, że miłość jest różna. Czasem głośna na pół osiedla, gdzie padają niepotrzebne i bolesne słowa. A czasem ciepła jak koc, którym okrywa cię ukochana osoba. Ale zawsze pokorna. Ta prawdziwa, dojrzała i jedyna ma w sobie pokorę. Potrafi przyznać się do błędu. Potrafi przeprosić szczerze, choć to zawsze najtrudniej przychodzi. Potrafi uśmiechać się przez łzy, żeby tylko wesprzeć swoją drugą połówkę. Przyjmować ją taką, jaką jest, nie zmieniać, nie oczekiwać. Mimo tego, że trwa już prawie 40 lat.
– „Ja to już swoją ślubną od ponad trzydziestu lat, na rękach noszę.” – Pan Stanisław mruga okiem i patrzy na swoją żonę. – „I synów mamy dwóch, dorosłe chłopy już. Serce rośnie jak człowiek na nich patrzy, jak siebie trochę w nich widzi. Młodszy, to nawet chodzi tak jak ja, lekko przygarbiony. Moja Mirusia mi na to uwagę zwróciła kiedyś. Mama chłopców naszych. I jak człowiek za nimi ganiał, gdy uczyli się jeździć na rowerze. I na siebie klął, jak się któryś przewrócił i poobdzierał. Nie wiem, może faktycznie te czasy inne były kiedyś, dni dłuższe? Bo przecież oboje z małżonką, pracowaliśmy. I działkę z warzywami niedużą mieliśmy, to i tam trzeba było robić. I dom na głowie przecież, samo się nie sprzątało ani nie gotowało. Ale zawsze choć jeden posiłek dziennie, wspólnie żeby był. I do kina się zdążyło i piłkę z dzieciakami, pokopać. No i żonkę pokochać, na tańce zabrać. Pamiętasz? Motorem jeździliśmy tu niedaleko, mówiłaś, że tam najpiękniej grają.”
Pani Mirosława kiwa głową. – „Ja tylko chciałam powiedzieć, że to nie wina innej epoki. Przecież Stasiu u nas też bywało tak, jak u naszych synów teraz. Na stojąco herbata i kanapka w progu, zapomniałeś? I zmęczenie zaraz po powrocie, że się gadać nie chciało, a co dopiero, bawić z dziećmi. I nerwy niepotrzebne były, kłótnie, że aż wióry leciały. I ciężkie czasy. Tak, mieliśmy taką sytuacje, bardzo kiepską raz, że tylko synom kupowałam trochę sera i owoce, a my z mężem – chleb z margaryną. Bo na nic innego nie było, ale jakoś się przetrwało. Jakoś, żeśmy razem przeszli. Mąż mi zawsze wtedy przed snem powtarzał, bo płakałam, martwiłam się. Mówił: „Miruś, przecież ty królową życia jesteś. Popatrz jakich synów urodziłaś, ile już im dałaś. A jeszcze więcej dasz.” I to mi pomagało, pozwalało wierzyć, że sobie poradzimy.
Nie ma recepty na udane małżeństwo, na szczęśliwą miłość. Bo i zresztą, każdy ją inaczej widzi, inaczej odczuwa. Ludzie się spotykają, coś ich przy sobie zatrzymuje. Czasem taki błahy gest. Mój Stasiek miał dobre oczy. Nie, że oszałamiająco piękne, że kurwiki w nich były, jak to mówią. Tylko ta dobroć, prosta taka, ale głęboka. I zawsze jak się pokłóciliśmy, czy musiał gdzieś wyjechać, to mi tych jego oczu było, najbardziej brak.
I zwyczajnie też było, że dom i obowiązki i do roboty. Potem z dziećmi do lekarza, albo na spacer czy na działkę. Obiad, kolacja, sen. Bez uniesień ale też, w spokoju. W poczuciu bezpieczeństwa. I seks był, nie tylko te dwa razy, przed ciążą (śmiech). I nie zawsze w małżeńskim łożu. Ale były też takie chwile, gdy się Staszek chciał wynieść. Pamiętasz? Bo się kłóciliśmy, o taką naszą wspólną koleżankę. I przyznaję się po raz kolejny, moja wina. Bo sobie do głowy natłukłam, że romans mają, że zdrada. Trwało to trochę, zanim już na tyle sił i odwagi miałam, żeby iść i powiedzieć „Przepraszam. Wiem, że nic nie zrobiłeś.”. Bo na tym to polega. Na ciągłym siebie słuchaniu i poznawaniu. Na ścieraniu, ale też godzeniu, bo złość nic dobrego nie przynosi. Cisza i niedomówienia, malują w głowach niepotrzebne obrazy. Moja babcia mawiała, że stół w rodzinie nie jest tylko od tego, żeby na nim zupę postawić. Ale przede wszystkim, żeby przy nim czasem usiąść z własnym mężem. I porozmawiać. Bo inaczej się nie da.
Za nami 34 lata wspólnych dni. Czasem słonecznych, dobrych i kolorowych. Takich, że czujesz każdym zmysłem, że chcesz, że uśmiech sam ci się na twarzy maluje. Że piękna się czujesz i potrzebna. I kochana, do granic. Ale też takich, że nawet teraz na ich wspomnienie, broda drży. I niepokój wraca. Bo powiedziałam coś, czego nigdy nie powinnam. Albo usłyszałam słowa, które głęboko, siedziały przez lata. I niepewność przychodziła, nawet czas, że myślałam, że już nie kocham. Że się wypaliło, obumarło, że już nie ma po co. I wszystko to potrzebne, każda łza i każda radość. Bo gdy rankiem otwieram oczy i słyszę jak mój mąż krząta się już po kuchni, bo zawsze wcześniej wstaje, to wiem. Wiem czym jest miłość. I, że warta jest wszystkiego. I możliwa. Nieważne, w jakich czasach przyjdzie nam żyć. Bo nas jak widać, nie rozdzieliły żadne.”
Dziś rano, zadzwonił mój tata. Po godzinie, moja ukochana mama. Pokłócili się trochę, każde zdawało swoją relacje. Jak zawsze słuchałam, uśmiechałam pod nosem i nie komentowałam. Bo wiedziałam jedno. Wieczorem znowu zadzwoni ojciec i zapyta, o nazwę tych kwiatów, które matka bardzo lubi. Ciężko je dostać. A kupuje je zawsze, nawet jeśli to mama przeprasza, bo zawiniła. – A wiesz dziecko, bo jednak też zbyt miły nie byłem. I nie lubię jak twoja mama, taka struta siedzi.