„I’m not so excited to see you”- chlipała do słuchawki moja przyjaciółka cytując faceta, z którym się spotykała, a który oznajmił jej w SMS-ie, że nie ma zamiaru się z nią spotykać więcej. Powiedzenie to wdarło się najpierw w nasze baskie rozstrząsania( że cham, prostak, dziad), a potem do żartów w stylu „Spotkaliście się i co? Jest excited aby spotkać się dalej?”.
Dwa miesiące później wracamy wieczorem ze spaceru po Starym Mieście i rozmawiamy. O nim, o związkach, o rozczarowaniu, o przyjaźniach. Ona jest piękna, opalona, zrelaksowana. Przypominam jej tę rozmowę. – Zobacz, jakie to słowo jest pojemne – mówię. – Być z kimś i wciąż czuć ekscytację. Chyba za tym przecież gonimy. – I w tym się gubimy – dodaje moja przyjaciółka. – Ludzie błędnie rozumieją to uczucie. Wydaje im się, że związek, w którym nie ma już adrenaliny, nie ma wyzwania, nie ma dreszczyku – to związek pusty. Biegną więc dalej w poszukiwaniu swojego narkotyku, jak owładnięte podekscytowaniem małe dzieci, którym obiecano, że zobaczą gdzieś indziej najbardziej dmuchany zamek na świecie.
Myślę o tym, co powiedziała. O naszych relacjach, błędach i rozumieniu miłości. Dla nas roszczeniowych konsumentów życia, związek dziś jest także, a może przede wszystkim dostarczycielem wrażeń. Jak przestaje „żreć” (jak to się określa w Internecie), traci rację bytu. Ma być ekscytująco, angażująco – tak, żeby chciało się żyć.
Zadanie ambitne – ciekawe, czy świadomie ktoś by się go podjął. Mieć taką rolę do końca życia, aby zadbać o to, by nigdy nie było nudno. By stać się inspiracją. By wciąż mamić i nigdy do końca nie dać się poznać (bo przecież wciąż trzeba wyciągać z rękawa nowe zaskakujące aspekty siebie). Pilnować porządku w domu, zadbać o dzieci, jeśli są, ale nigdy, przenigdy nie zapominać o niespodziankach! Nowa bielizna na wieczorne ekscesy! Oryginalny pomysł na wyjazd we dwoje! Przeczytana książka, by wprowadzać nowe wątki w wieczornych dyskusjach! Gazeta od deski do deski, by wyrobić swój pogląd na politykę! Zastrzyk tu i ówdzie, by zachować młodość! Wyzwania w pracy, awanse, udowadnianie na każdym kroku, że się rozwijam, usamodzielniam, mam własne życie! „Własne życie” to słowo klucz! Każda mądra kobieta wie, że to niezbędne, by nigdy nie było monotonii. Monotonia to wróg!!!
Śmieję się. Ile razy czytam takie porady w magazynach lub na portalach internetowych. Jakby miłość była głównie eksceleratorem życia. Włączasz szósty bieg i jedziesz. Czy naprawdę o to chodzi? Czy tylko bodźce, ilość stymulatorów ma w związku znaczenie? Czy nie zapędziliśmy się w kozi róg?
„Bo ja nie chcę skończyć jak moi rodzice” – tłumaczy mi pewna Pani. „Ojciec na kanapie czyta gazetę, matka przełącza kanał”. Obrazek, który straszy w pokoleniu 30-latków. Ci sami młodzi opowiadają: „Na święta do rodziców, dzieci na wakacje do dziadków, nigdzie tak nie wypocznę jak u mamy. Rytuały, ta sama kawa z fusami od lat, pomidorowa według jednego przepisu, Kościół w niedzielę, a potem lody kręcone za rogiem, spacer ze starszymi po parku”. Monotonia, której nie chcemy, ale która daje nam upragniony spokój.
Czy to jest coś, czego trzeba się bać? Tęsknię za tym każdego dnia. By siąść razem i się ponudzić. Przestać wymyślać. Zjeść razem śniadanie i obejrzeć jakiś serial. Żeby on chciał o tej polityce, a ja, abym wzdrygnęła się na tę dyskusję. By on machnął ręką na moje plotkowanie z koleżankami przez telefon. By założył wieczorem pidżamę jak stary dziad i by się położył obok mnie i mojej aseksualnej koszuli nocnej. Byśmy wiedli normalne życie, a nasze dzieci przyjeżdżały do nas, gdy ich zmęczy ten ekscytujący wielki świat.
O tym marzę. O monotonii ludzi, którzy się kochają i wiedzą, że jutro też będą się kochać. Bez tego moralizowania, że nie wiesz, co będzie jutro, że trzeba się postarać, bo związek jest jak roślina, którą należy nieustająco podlewać wrażeniami, marzy mi się taka pewność, która trochę jest ułudą, trochę naiwnością, ale jak bez niej żyć?
Kiedyś, gdy pytano mnie czym jest miłość, cytowałam koleżankę, którą dawno temu w przerwie między zajęciami na wydziale psychologii, zapytałam o zdanie. Powiedziała mi wtedy „Miłość jest wtedy, gdy wybieram cię każdego dnia”. Byłam młoda, byłam w drodze, byłam odważna, natychmiast przejęłam tę definicję jako swoją. Potem siadłyśmy na kawie i ona dodała „I tak właśnie pewnego dnia już nie wybrałam swojego męża. Leżałam na hamaku na działce, a on zbierał maliny. Pochylony, łysiejący, nudny, metodycznie wrzucał te malinki do koszyka. Wzdrygnęłam się i wtedy chyba podjęłam decyzję, że dziś go nie wybieram”. Śmiałyśmy się jak wariatki z tej opowieści wtedy.
A dziś mnie chyba już nie bawi. Fajnie jest wybierać kogoś wciąż, w każdej minucie, sekundzie, w nocy i o świcie. Być wciąż „excited”. Ale miłość jest taka, że czasami kogoś przestajemy wybierać. Jest pełna rozczarowań. Trwa to chwilę, albo dłuższy kryzys. Dziś powiedziałabym, że miłość to obietnica. Że będę o ciebie walczyć, nawet jeśli przez chwilę leżąc na hamaku, nie będziesz moim wyborem. A miłość jest przede wszystkim wtedy, gdy nic ekscytującego się wokół nie dzieje.