Ukochana, piękna Kobieto. Chcę żebyś usłyszała, co mam ci do powiedzenia…
Nie martw się, nie zanudzę cię kolejnym listem o tym, że nie możesz się poddać, że światło jest w tobie. Nie podam ci też siedem szczęśliwych rad na to, jak być szczęśliwą. Albo na to, jak dobrze się zakochać. Dziś napiszę ci bardzo osobiście i głęboko o tym, czego ty się tak często wypierasz. Bo wstydzisz się oczu i języków ludzkich bardziej, niż pragniesz. Niż pragniesz tego wzroku właśnie i języka na swoim ciele. Gdy jakiś on cię dotyka, kiedy czujesz jak coraz bardziej się w nim zapadasz. I czujesz też , że znika poczucie wstydu. Jakby ktoś zwolnił zasuwę metalowych, więziennych drzwi. Bo gdy na zewnątrz wychodzą pragnienia, przestają działać wszystkie hamulce. I nie pomaga zasłanianie dłonią ust, ani przygryzanie Twojej szyi. Bo gdy słyszysz męski szept połączony z przyspieszonym oddechem i te słowa, że jesteś taka ciepła i spragniona. W środku. I że on nie chce z ciebie wyjść. To kimkolwiek on by teraz dla ciebie był, to wszystko jest takie nieważne. Bo czujesz się tak niesamowicie niezwykła. I seksowna do granic. Ale ty wolisz seks w poczuciu winy. Ten z mężem, który smutnym żartem powtarza, że można cię jakoś znieść po dwóch butelkach wina. A dotknąć po trzech? Co wtedy czujesz? Bo jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, że Twój umysł z podniecenia odrywa się od ciała.
Albo szukasz na siłę, żeby z kimś być, żeby ludzie nie patrzyli z pogardą. I niby jest fajnie, nawet się po drodze zakochałaś i odkryłaś, że on jest całkiem spoko na życie. Ale lepiej jak milczy o koronkowej bieliźnie. Choć wolałabyś, żeby o tych właśnie majtkach nie milczał. Żeby choć raz rzucił cię na stół w jadalni. I wchłonął całą, i nie chciał przestać. Ale nie powiesz mu tego, bo choć po nocach marzysz o orgazmach, które nie będą pozwalały złapać oddechu, czujesz ścisk. W okolicy klatki piersiowej. Jakby przyznanie się do tego, czego pragniemy, co nas pociąga o czym śnimy, było zbrodnią. Te lekko krępujące choć tak pożądane sny, gdy budzimy się z przyspieszonym tętnem. I przygryzam wargi mrużąc rozkosznie oczy. Pozbawiamy się szansy na podróż. Bo może on tylko na to czeka? Na ten mały sygnał, na tę iskrę, która rozpala płomień. I chodzisz smętna ulicami i patrzysz z zazdrością na te wszystkie śliczne dziewczyny, za którymi jak cień chodzi seksapil. Które maja powłóczyste spojrzenia przyciągające drugi wzrok. I wściekasz się bo widzisz. Bo czujesz ich magnetyzm, wiesz że one nie boją się tak jak ty. A człowiek jest piękny tylko wtedy, gdy kocha sam siebie. Wtedy nagle zauważa, przed lustrem obcą dotąd kobietę. Dostrzega swoją jeszcze młodą i gładką skórę, smukłe palce, hipnotyzujące oczy.
I nabiera powietrza, rozszerza płuca. Czuje się pewniej, piękniej. Widzi patrzących z zachwytem facetów. I nocą, gdy lekko uśmiechnięta do swoich jeszcze tak świeżych wspomnień, wraca od kochanka, chłopaka, kogoś z kim jej dobrze. Czasem nie warto czegoś nazywać, szufladkować, a tym samym tracić na starcie. Bo skoro sprawia, że neony przy niej tracą blask, to jest to najmniej istotne. Skoro mimo, że już od niego wyszła, że już leży w swojej pościeli, to nadal czuje go w sobie. Jego zapach, którego nie chce zmyć. Który przenosi ją jeszcze na krótkie chwilę z powrotem w jego mocne ramiona. I te dłonie, które jakimś cudem potrafią być jednocześnie w kilku miejscach. I zasypia piękna i budzi jeszcze piękniejsza. A ty męczennico odbierasz sobie tę magię. Sama jej robisz pochówek przy okazji grzebiąc część siebie. I mijasz mnie każdego dnia 30-letnia, z twarzą szarą, jak u zmęczonej życiem staruszki. I Twoje oczy matowe są martwe, choć serce nadal bije. Już wiesz o czym do ciebie piszę Kobieto, której znać nie chcę. Bo kto by chciał kogoś, kto sam w sobie zasypuje resztki żaru.
Chcę ci tylko powiedzieć, że tak taka byłam. Bo jak ty wierzyłam, że nie wypada, że inne rzeczy są ważne. I są każdą najważniejszą w swojej dziedzinie, ale nie działające bez brakującego elementu. I też myślałam i bałam się, że seks mnie zniszczy, bo upadnie moja reputacja. I nikt nie pomoże mi jej podnieść, żeby powiedzieć, że nic się nie stało. Że to takie normalne, a nawet potrzebne. Że tacy jesteśmy z uczuć skrajnych złożeni, gotowi do eksplozji. Tacy wrażliwi, potrzebujący dotyku obcych rąk, niczym powietrza. I słońca, które pobudza szum w żyłach. Tej bliskości, która łączy dwa ciała w spójną całość. Tej prawdziwości, gdy chcesz wykrzyczeć, że nigdy nie było ci lepiej. Bo jest, bo aż brak ci tchu, bo wiruje ci w głowie. I nagle odkryłam, że nie chcę tak dłużej. I zdjęłam te kajdany moralności nawet nie mojej, tylko ogółu. I poszłam swoją drogą. I znowu lubię chodzić ulicami i czuć się niezwykła. I widzieć to w ukradkowych oczach, gdy w butiku przeglądam sukienki. I uśmiecham się leciutko do obrazka z moich myśli. Tego z wieczoru. I dźwięku zamka rozsuwanego na moich plecach, gdy ubranie przestanie być potrzebne.
I ty też tak możesz kochana. Też możesz wysiąść z pociągu donikąd, gdzie nudny i ten sam stukot kół potrafi tylko uśpić. I przesiąść się w wysokie szpilki. I pozwolić sobie pójść w zupełnie odwrotnym kierunku. W omijane dotąd rewiry. Potrzebne do tego, byś nadal i już zawsze była i czuła się kobietą.