Jakie to dziwne myśleć o tobie wciąż, po dwóch latach. Wiem, że powinnam już dawno zapomnieć, zacząć żyć, na nowo, „poukładać sobie” w głowie, to, co się wydarzyło. Odejść od ciebie naprawdę. A jednak wspomnienie tego, co przeszłam u twojego boku wciąż jest we mnie żywe.
Może to rodzaj jakiegoś masochizmu, który każe mi do ciebie „wracać” choć myślami i katować się wciąż tym, jak wyglądało nasze wspólne życie? Może pora na jakąś terapię? Tym razem, na serio?
Nie było z tobą łatwo, o nie. Potrafiłeś dosłownie „zabić” każdą radość. Nawet w taki dzień jak ten, kiedy wstając rano, szuka się pod poduszką choćby tabliczki czekolady, z nadrukowanym na opakowaniu śniegowym bałwanem. U ciebie w rodzinie nie wkładało się pod poduszkę „mikołajków”. Bo to przecież dziecinada, a ty nigdy dzieckiem nie byłeś. „Daj spokój, już jesteś duża dziewczynką” rzucałeś na pól pogardliwie, na pół przywołując mnie do porządku, gdy pakowałam świąteczne prezenty, gdy przyklejałam nos do szyby sklepu, przystrojonego światełkami na Boże Narodzenie. Taki drobiazg, szczegół. Ale dla mnie mówił wiele o naszej relacji. Ty kochałeś przywoływać mnie do porządku. Ja się ciebie słuchałam.
Często zastanawiam się, jak to się stało, że mnie pokochałeś. Mnie – nieśmiałą, cichą, ale jednak radosną. Mój zachwyt nad każdym zwierzątkiem, chociaż ty nie lubisz zwierząt. Myślę, że traktowałeś mnie trochę jak niegroźną wariatkę – póki nie przyprowadziłam do domu psa. Z tym psem, znalezionym na ulicy w listopadowy wieczór, wystawiłeś mnie za drzwi. Jeździłam potem po nocy do znajomych, na drugi koniec miasta, wstydząc się przed nimi, że zamknąłeś mi te drzwi przed nosem.
Nie pomogłeś, powiedziałeś „musisz się nauczyć odpowiedzialności”. Zawsze tym samym tonem, zawsze to samo. Jakbym była uczennicą, dzieckiem, a nie twoją życiową partnerką. Jakbyś mnie nie kochał, tylko wychowywał.
Ale przecież nie byłam od ciebie w żaden sposób zależna. Kiedy zamieszkaliśmy razem, oboje mieliśmy po 30 lat, oboje pracowaliśmy, ja całkiem dobrze zarabiałam i lubiłam swoją pracę. Ale przy tobie zaczęłam myśleć, że jest zupełnie inaczej. Że moja praca nie jest wiele warta, bo „stać mnie na więcej, ale boję się po to sięgnąć”. Mówiłeś mi – ile jeszcze będziesz pisać te swoje artykuliki. Zajmij się czymś poważnym, czymś co da nam jakąś przyszłość.
I ja ci uwierzyłam. Przyjęłam pracę w firmie twoich znajomych, byle tylko zyskać twoją akceptację. Nie wiedziałam, że czego bym nie zrobiła, nigdy jej nie zyskam. Poświęciłam swoją pasję dla jakiejś iluzji.
Kiedyś, kiedy cię jeszcze dobrze nie znałam, imponowałeś mi swoim zdecydowaniem, siłą charakteru. W trakcie naszego związku stałam się twoim więźniem i niewolnikiem twoich słów. Jeśli – rzadko – mnie za coś pochwaliłeś, myślałam o sobie lepiej. Jeśli – częściej – zrobiłam „coś nie tak” czułam się jak kompletny nieudacznik. Ale jakoś trwaliśmy razem. Ja coraz bardziej smutna, ty coraz bardziej pewny siebie.
Potem pojawił się temat dzieci. Dziś, z ulgą myślę o tym, że ich nie mieliśmy. Odchodzenie od ciebie z dzieckiem byłoby jeszcze większym koszmarem. Poza tym, pewnie nie umiałabym się dzieckiem zająć tak, jak byś tego chciał.
W naszym domu nie było przemocy, nigdy mnie nie uderzyłeś. A mimo to, coraz cześciej czułam się tak, jakbyś się nade mną znęcał. I dokładnie dwa lata temu odeszłam, zadziwiając tym sama siebie. Do tej pory nie wiem, jak to się stało. To był jakiś impuls, moment. Wstałeś, wypiłeś kawę z mlekiem, pożegnałeś mnie skinieniem głowy i wyszedłeś do pracy. A ja spakowałam małą walizkę, ubrałam się i już nie wróciłam. Bałam się do ciebie zadzwonić, napisałam SMS. Odpisałeś „Będziesz żałować”. Nie żałuję.
Dziś kolejna rocznica mojego wyzwolenia się od ciebie. Obchodzę ją po cichu, wciąż trochę bojąc się, że się o tym dowiesz, że mnie wyśmiejesz, że w ogóle można świętować „takie głupoty”. Widzisz, wciąż tyle we mnie lęku o to, jak o mnie teraz myślisz. Może naprawdę powinnam pójść na terapię.