Wydawało jej się zawsze, że ma misję. Ona jedno, a on drugie. Taką konkretną misję do spełnienia. Naprawi go, ulepszy, uczyni go szczęśliwym. Bo przecież widzi, że się biedak męczy w tym swoim nędznym życiu pełnym aspektów kuszących. Może była i głupia, ale głęboko wierzyła, że kto jak kto, ale moc to ona ma. Kochała go przecież, a miłość wiadomo…. cuda czyni. Trzeba tylko być cierpliwym – myślała. I wybaczać. I jeszcze nie widzieć i nie słyszeć jakiegoś MILIONA rzeczy. Jak człowiek to potrafi, to będzie dobrze. Jakoś da się przeżyć tę miłość, co to inni mówią, że jest nie do przeżycia. Ale gdzie oni się znają?! Pewnie nigdy nie kochali, więc i wymądrzać się jest im łatwiej.
Była pokorna i cichutka jak myszka. Gdy przychodził nie wiadomo skąd, pachnący inaczej i jakby intensywniej, pytań nie zadawała, bo przecież już wtedy miał minę jak po tragedii. Parzyła mu herbatę, albo lała wódki. Wybierał wódkę, bez słowa dziękuję. A potem nawet gadać mu się z nią nie chciało. Taka wydawała mu się nadmiernie uległa. Niby ładna, niby mądra, w łóżku jak w marzeniu co się spełnia na skinienie… A jednak kochać jej nie potrafił. Bo była taka bezbarwna. Bezsensownie zakochana, a przy tym, taka jakaś… jakby myślała, że to on jest zagubiony, że jest krzykiem Muncha na moście, rozbitkiem dryfującym na oceanie życia. Tymczasem wódka właśnie jakby docierała do niego, i uświadamiał sobie, że przecież chwilę wcześniej oplatały go włosy brunetki z baru i jak nigdy przedtem tak tym razem czuł je WŁOS PO WŁOSIE. Czuł je na twarzy i na szyi i czuł je na ciele gdy płynęły jak burzliwy strumień…. Więc poprosił by przyniosła butelkę i sok bo do świtu było jeszcze daleko.
Przyniosła rzecz jasna. Dorzuciła jeszcze kanapkę. Wyglądał przecież na zabiedzonego. Czy w ogóle je? Odżywia się jakoś? Mój boże, myślała, oby tylko w chorobę się nie wpędził jakąś. A może już jest chory, skoro nic nie mówi. I myślami tak błądzi jakby w innym świecie. Przytuli się do niego, pogłaszcze, ukocha. To z pewnością pomoże. Ta miłość, którą w sobie ma, jest jak lek na całe zło, myślała. I nuciła w głowie, całą prawie piosenkę. Szczęśliwa, że przyszedł do niej. Choć w sumie wiedziała, że przyszedł od niej. Kimkolwiek by ona, ta ona, nie była.
Spoglądał więc na nią i w sumie wierzyć mu się nie chciało. Jak to możliwe, że ona nie wie skąd przyszedł? Jest środek nocy na miłość boską, a on pachnie kobietą, tą ośmiornicą, która wbiła mu macki w sam środek mózgu jak jakaś szamanka! Tymczasem ona, siostra miłosierdzia, chyba ma misję jakąś do spełnienia, bo oto proszę! Kanapka z sałatą i z pomidorem… i ja pier**lę! Nie da się żyć z taką kobietą! I tylko po co do cholery tak po nocy ja ciągle do niej ściągam!?…. Tak pytał się samego siebie, rzecz jasna.
Ja wiem, że w tym sensu żadnego nie ma. Cóż, skoro tak właśnie się plecie, ta historia stara jak świat. Kto czytał Nieznośną Lekkość Bytu, ten wie. Rzecz w tym, że historia ta cała z miłością wspólnego nic nie ma. Żyję już trochę na tej planecie, ale ciągle nie wiem, dlaczego facet taki jak on, ściąga do kobiety, takiej jak ona. Wiadomo, że on ożeni się gdzie indziej, a i ona… po wielu wylanych łzach…. ożeni się też. I również gdzie indziej.Więc po co, na boga, cały ten cyrk?
Ok. Nie powiem. Sama młoda byłam, sama po linie chodziłam i akrobacje wyprawiałam dla tego faceta co w nosie mnie miał. I może z braku laku, czasem poświęcał mi swój czas. Choć trudno to nazwać było poświęcaniem, kiedy on w głowie był gdzie indziej, pewnie przy tej brunetce – ośmiornicy, z baru vis a vis. Dzisiaj już trochę dorosłam i palcem nie chce mi się skinąć. Za to jak facet po linie sprawnie śmiga i na trapezach cuda wyprawia to nie powiem… patrzę sobie na to z ubawem i z poczuciem zadowolenia. Schlebia mi to rzecz jasna bo z wiekiem trochę próżna się zrobiłam. A może nie tyle próżna co pewna siebie i nie tyle z wiekiem co z tą pracą, którą odrobiłam budując poczucie własnej wartości. Ech! Gdyby kobiety choć ułamek czasu, który z takim zawzięciem poświęcają mężczyźnie, poświęciły pracy nad owym poczuciem wartości, to cyrk nie byłby cyrkiem, a fantastycznie realizowaną adoracją dwojga ludzi. Opartą na szacunku i partnerstwie, a prowadzącą do zadowolonego życia.
Wiem. Jest inaczej. Każdy ma swoje doświadczenia, które zabierają nas w całkowicie unikalną, życiową podróż. I wiem. Każdy ma też swoje lekcje, które odrobić po prostu musi. Błąd chyba odwieczny na tym polega, że w drugiej osobie, my kobiety zwłaszcza, upatrujemy rozwiązań. I ciągniemy ludzi ze sobą w tę podróż jak jakiś bagaż, przekonani, że otworzymy im oczy na piękny świat…. Tyle że ten świat, ten nasz prywatny świat, mało kogo interesuje. W praktyce wygląda to właśnie tak: ona, z powodów które w niej się usadowiły, wierzy że misję ma do spełnienia. Że tego faceta, co to na łeb na szyję w zatracenie pędzi, uratuje od upadku druzgoczącego. Kocha go tak jak nikt jej nigdy nie kochał i wierzy że TAKA miłość to nie ma mocnych, cuda zdziała. On tymczasem, przychodzi do niej, bo potrzebuje oddech złapać. Od tej zabawy, od tej intensywności, od nadmiaru adrenaliny, bo to ją właśnie kocha, choć czasem po prostu wyspać się musi. A u niej, tej bezbarwnej, zawsze spokój ma.
I tak sobie żyje, dwoje ludzi. Całkowicie niekompatybilnych. Ona jedno, a on drugie. Gdyby w orkiestrze grali nie dałoby się takiej muzyki słuchać. A jednak oni nie słyszą żadnego fałszu, bo sobie każde nuty wymyśliło własne i tak się zasłuchało w swojej linii melodycznej, że tylko tę jedną melodię słyszy. No i robi się cyrk. A towarzystwo przyjaciół dookoła za głowę się po prostu łapie.
Gdyby taka ona miała wszystko poukładane w departamencie: poczucie własnej wartości, to taka ona, po pierwsze bezbarwna wcale by nie była, po drugie pierwsze skrzypce by grała i byle grajek szans by nie miał (o odwadze nie wspominając) na nocne wizyty wypoczynkowe. Za to wirtuoz… to już inna sprawa. Tenże bowiem rozpoznając warsztat i kunszt pokłoniłby się jak należy i adoracji oddałby się bez reszty. I nie chcę tutaj popadać w jakąś pompatyczność, ale taka ona i taki on, żyliby z pewnością długo i szczęśliwie… Szkoda tylko że dopiero teraz o tym wszystkim tak dobrze wiem. Chociaż z drugiej strony, lepiej późno niż wcale.