Kolejny raz w tym tygodniu trzasnęłam drzwiami od szafki w kuchni. Kolejny raz drzwiczki spadły z zawiasów, bo proszę się jak głupia od pół roku – pół roku błagam, napraw tą szafkę do jasnej cholery. I niby mówimy do siebie w tym samym narzeczu, mamy te same sprawy i podobnie postrzegamy świat, a jednak najciężej jest mi wyegzekwować proste rzeczy. Nie chce mi się kolejny raz wchodzić w dyskusję, na której końcu stoi wielka, ciężka waga z dwiema szalami, a na niej przerzucane przez nas argumenty – kto ma gorzej, kto ma więcej, kto ma ciężej i jak to jest, że się znowu od nas czegoś wymaga.
Ta nieskoszona trawa wszędzie, krzaki po kokardy, knieje jak w buszu. Obiecywał, żeby się o to nie martwić, kiedy kupowaliśmy dom, a ja nie łapałam na tej samej fali pewności, czy to faktycznie taki dobry pomysł. Przekonał mnie wtedy. Ręce dałby sobie uciąć i głowę, zarzekając się, że zawsze znajdzie na ogród czas. A teraz siedzę tu sama z dziećmi, nie wiem w co ręce włożyć, zza siaty pięknie pobłyskuje każde wymuskane źdźbło najdroższego gatunku u sąsiada, skoszone, dopieszczone, zamiecione wręcz z kurzu i na nerwy mi działa, w oczach wierci dziury. Ja zza swojej szczeciny zielonej nie widzę dziecka, jak gra w piłkę, piaskownica zarasta drugą warstwą bluszczu. W jakim narzeczu trzeba mówić, ile dialektów poznać, żeby nareszcie zacząć dobrze władać językiem męskim i dotrzeć finalnie do jądra tej planety. Czy w wyobrażeniu idealnego duetu na lata, powinniśmy dochodzić do perfekcji w spełnianiu wzajemnych oczekiwań, czy może nareszcie przestać narzekać i nie doszukiwać się nóg z plastiku, kiedy blat od tego stołu cały w srebrze?
Im więcej łączy nas zdarzeń, codziennych interesów, miłostek i westchnień, tym mocniej poznajemy siebie od strony bebechów, zupełnie inaczej niż na pierwszych randkach i ich błyszczącej powierzchowności. Nic dziwnego, że oczekiwania, jakie wybudowałyśmy sobie z rozmachem po pół roku weekendowej znajomości stoją murem w zestawieniu z szarą codziennością. Zaczynamy mieszkać razem, poznajemy się od podszewki, a idylliczny obrazek zaczyna łapać pierwsze rysy – jak to możliwe, że głaskany przeze mnie obraz tak ułożonego gościa bez skazy zaczyna strasznie kuleć.
Pięć lat temu przychodził w koszulach z zaprasowanymi rękawami na kant, teraz wszystkie wrzuca do szafy czekając na huczną okazję, i pompatyczne wynurzenie żelazka spod lady. Coraz częściej przepełnia was wrażenie, że nie znacie tego pana, który obok was smaruje masłem chleb i zostawia uświnione noże. Nie znacie duszyczki niepokornej, która tak mistrzowsko robi na złość, a jednak mieszka w sercu za głęboko , żeby ją zostawić. Przyszło się wam kiedyś zastanowić, czy przypadkiem wina nie leży po stronie malkontenta, który na własne życzenie wybudował sobie pałac ze szczerego złota, a teraz narzeka, że przez takie ściany nie widać co na zewnątrz? Cześć Malkontencie, wiesz już o kim piszę?
Kolejna potyczka na słowa. Tym razem zniecierpliwiona stoisz w łazience z pastą do zębów, która zamiast wyciskania od dołu dorobiła się porządnego gwałtu na tubie i wygląda, jakby przejechało po niej stado traktorów, koparka i cztery motocykle Enduro. I o tej paście już też było. Tyle razy ile na spokojnie, ile na ku**a mać, na proszę, na masz to zrobić!, a tu nadal nic. W waszej dopieszczonej po sufit łazience straszy ta tuba i zawsze poodkręcane specyfiki do kąpieli. W skali ważności problemów, jakimi ostatnio doświadcza cię życie, ta pasta powinna przejść obok nosa i pomachać żwawo swoim pogiętym ogonem, a jednak ilość próśb przerasta twoje możliwości, stoisz między kiblem a wanną, z oczu kapią łzy.
Na finał wychodzicie do ludzi. Sprzedajecie dzieciaki dziadkom, fajnie, może nareszcie wyśpicie się wzdłuż łóżka, nie w poprzek. Jedziecie na miasto. Jedno i drugie z głową w szybach autobusu, jedno nos na wschód, drugie na zachód. W domu jakieś prądy, smrody, znowu zaiskrzyło, znowu coś głupiego – doprawdy wstyd. Siadasz skwaszona jak śmietana, żal kipi z ucha, a do stolika dosiada się ktoś, kto otwarcie opowiada o życiu i związku w piekle rozstań. O dwutygodniowym małżeństwie i hazardzie, który je skończył, o dwóch tygodniach życia w uśmiechu, szczęściu i o nagłym moralnym upadku z dziesiątego piętra – jest i kokaina, dzień dobry, co ty na to? O mężach słuchasz co nie pozwalają spełniać marzeń, o domach jak więzieniach, kiedy ty ze swojego codziennie wyciągasz z szafy szpadlami, o partnerach nazywających swoje kobiety sukami i szmatami, kiedy do ciebie najgorzej mówi się „babo”, o targaniu się za włosy na środku ulicy, kiedy waszym największym fizycznym przewinieniem jest brak jakiegokolwiek dotyku w dniach cichych. Słuchasz każdego słowa, z każdym przecinkiem tych historii dostajesz płynnie lanie. Moralne klapsy z opowieści kobiet, które patrząc na twojego męża pytają „Doceniasz go? Doceniasz co masz? Doceń.” Przypominasz sobie zawias w starej szafce, trawę, pretensję w głosie. Wdech i wydech. Nagle jak skarcony pies zawijasz ogon pod tyłek i z każdym kolejnym słowem nieznajomej dostajesz reprymendę, jak za obgryziona w przedpokoju tapetę i pożarte kapcie. Ktoś, kogo nie znasz dobrze, ma aż tyle racji.
Wstajesz od stołu, ładnie wszystkich przepraszasz. Biegniesz do baru, przy którym stoi on, zamawia herbatę, którą sobie zarządziłaś. Od progu restauracji szklą się twoje oczy. Masz do niego maksymalnie dziesięć kroków, a pokonujesz je, jakbyś miała przebiec maraton. Chcesz zawisnąć na tych zasłużonych ramionach jak najszybciej. W końcu dopadasz pomiętą koszulę, porywasz zbrodniarza od tuby pasty do zębów i majstra od nienaprawionej szafki w kuchni. Wczepiasz się w pana, jak własne dzieci w ciebie i z najgłębszych komnat ciała i duszy, głośno i wyraźnie oznajmiasz „KOCHAM CIĘ. Bogu dziękuję, że jesteś”.
Bogu dziękuj, że jest.