Mówią: „Takie z was fajne małżeństwo”, „Wy to macie szczęście, że na siebie trafiliście”. Uśmiecham się, bo co innego mam zrobić. Tłumaczyć, że to nie tak. Że to, co widzą inni okupione jest ogromem pracy, złości, awantur, pakowania walizek?
Tak, dziś, kiedy na nas patrzę, mam pewność, że „fajna” z nas para, kiedyś jej nie miałam, nie miałam jej przez wiele lat, gdy to raz ja chciałam się wyprowadzić, gdy innym razem jego pakowałam.
Nie jestem łatwym człowiekiem, muszę postawić na swoim, muszę mieć rację, muszę udowodnić, że to nie ja się mylę. Dużo tego „ja muszę” było w między nami. Ja musiałam, a on – miałam wrażenie – nie musiał nic. Jemu wystarczało, że był, że to ja dźwigam ciężar i odpowiedzialność naszego wspólnego w końcu życia na barkach.
Łatwo jest wszystko co wspólne wyrzucić na śmietnik, odwrócić się na pięcie, wyjść, dogadać się po ludzku, co z dziećmi, co z majątkiem.
A nas jednak coś trzymało blisko siebie, nawet wtedy, gdy byliśmy tak daleko, że nie widać było drogi powrotnej do siebie, do nas. Jakbyśmy oddali się przyczepieni do niewidzialnej nici, dzięki której możemy do siebie wrócić, jeśli tylko tak zadecydujemy,
Było w nas dużo buntu, wiele własnych racji, nieprzejednanych opinii. Raz jedno uważało się za lepsze, drugi raz inne.
Pamiętam wyjazd na wakacje, gdy dzieci były małe. W czwórkę w ciasnym samochodzie wypełnionym po brzegi bagażami i… skończył się olej, gdzieś w środku szczerego pola. Wpadłam w szał. Alarmującą lampkę widziałam już kilka dni wcześniej, ale oczywistym wydawało mi się, że to ty o to zadbasz. Ja nas pakowałam, prałam, tworzyłam listy, co brać, a czego jednak nie. Nasz pierwszy z dziećmi wyjazd za granicę. Jeny jak ja wtedy krzyczałam. Że jest nieodpowiedzialny, że jak tak skrajnie można być zapatrzonym w siebie, że nie dba o nasze bezpieczeństwo, o nasz komfort, że na niego nigdy nie można liczyć, że mogłam sama pojechać na te wakacje, że go nie potrzebuję.
Było we mnie tyle żalu, tyle pretensji o to, że moje życie nie jest idealne, że on nie jest idealny, że tak bardzo mnie rozczarował, że byłam przekonana, że jest inny. Świadoma jego braków, ale licząc, że pewnych rzeczy, jak się kocha, można się nauczyć – ot tak po prostu.
I to moje życie – nudne do bólu, oparte jedynie o filar rutyny, gdzie poza nią nic. Przewidywalne do bólu – dzieci, śniadanie, obiad, brudna podłoga, rozlane mleko, obiad, jakiś spacer z dziećmi, żeby on odpoczął, kąpiel, kolacja, bajki do czytania i seks od czasu do czasu – od wielu miesięcy wtedy nie miałam orgazmu. Udawałam dla świętego spokoju myśląc tylko, jak bardzo jestem zmęczona.
Oczywiście, że nie rozmawialiśmy. Klasyka gatunku. O wszystko, co złe w moim życiu winiłam jego. O to, że mam taką pracę, a nie inną, że nie mogę iść z koleżankami do kina, bo on na pewno sobie z dziećmi nie poradzi, że nie wyjadę na weekend, bo jemu się nie chce. Tysiące usprawiedliwień pod wspólnym mianownikiem tego, kto całemu złu jest winien.
Wtedy nie rozumiałam, że to wszystko to moje wybory, moje decyzje, moje wyobrażenia o tym, jak życie wyglądać powinno, a jak rozczarowywało.
Pamiętam, jak się wyprowadził. Bo tak lepiej, bo odpocznijmy od siebie, bo może nabierzemy dystansu. Poczułam ulgę, że on to zaproponować, coś, co mi chodziło po głowie od dawna. Dzieci u dziadków na wakacjach, później każde na obóz. Wspólne dwa tygodnie bez dzieci już przerabialiśmy, prowadziły donikąd. Staraliśmy się być dla siebie mili, wierzyliśmy, że czas, który zyskujemy, bo nie poświęcamy go dzieciom, wystarczy, żeby było dobrze. I było. Na chwilę, na kilka tygodni.
A później przestaliśmy się nawet kłócić, zawsze jedno machnęło ręką, wyszło, mówiło, a na pewno myślało: „Daj już spokój”.
On wynajął pokój, ja napawałam się ciszą i spokojem w domu. Mogłam czytać książki, dopóki nie było dzieci, mogłam jeść to, na co miałam ochotę, nie czułam żadnego przymusu, że coś muszę, że coś powinnam. Dobrze mi było. Szłam biegać, popływać, na spacer. Wolność, której tak potrzebowałam. Wolność wyborów, decyzji od nikogo nie uzależnionych.
Ale ucieszyłam się, jak zadzwonił. Ot wyjście na piwo. Chyba wtedy pierwszy raz rozmawialiśmy, tak naprawdę, tak do bólu szczerze. To nie było miłe. Usłyszałam, że ja zawsze chcę o wszystkim decydować, że nawet gdy on coś proponował – i tak miałam swój plan, a później pretensje, że on niedecyzyjny. „Przyzwyczaiłaś mnie do takiej miłości. Miłości, w której ty ze wszystkim dajesz sobie radę, a ja jestem na doczepkę, czasami jak piąte koło u wozu…”.
Argument po argumencie, ale bez złości, bez kłótni, awantury. Jak dwoje dorosłych ludzi siedzących na kozetce u terapeuty. Bolało jego, bolało mnie. Nie mogłam wtedy zasnąć. Coś we mnie pękło.
Wiele takich rozmów odbyliśmy. Wiele godziny przegadaliśmy, przepłakaliśmy. Czułam, że po tej linie wracamy do siebie. Tacy zupełnie inni, dostrzegający, jak bardzo się zmieniliśmy, jak bardzo nam na sobie zależy, jak chcemy zrozumieć, co się stało.
Tak, jesteśmy „fajną” parą, ale to efekt naszych chęci, naszego zrozumienia i akceptacji siebie nawzajem. Bo nagle okazało się, że będąc w związku też mogę być wolna, że jeśli tylko pozwolę mu na siebie liczyć, to mogę wszystko. A w zamian dostanę ogromne wsparcie. Zrozumiałam, jak bardzo jesteśmy inni, jak każde z nas czego innego oczekuje, w innym tempie dąży do tego, na czym mu zależy. Zrozumiałam, że związek to dwa zbiory, gdzie tylko pewna część jest wspólna, gdzie każdy ma prawo do własnych poglądów, pasji, wyborów, ale to co nas łączy jest fundamentem naszej miłości.
I kiedy dziś myślę o nas – uśmiecham się do siebie. Jak jesteśmy pogodzeni z tym, jacy jesteśmy. Jak nie przestaliśmy sobie wyobrażać, jak być powinno, tylko cieszymy się z tego, co mamy.
Tak to takie rzewne, i „nudne”, ale to dobra miłość, dziś bez potrzeby fajerwerków, spokojna, i pewna nas samych.
Życzę wam byście takiej miłości doświadczali każdego dnia.