Muszę się do czegoś przyznać. Otóż bywam wredną żoną. Chociaż czasami się zastanawiam, czy nie bywam tą dobrą, a wredną jestem na stałe… No, ale nie ma co tak krytycznie do siebie podchodzić, prawda?
Nie lubię spijania sobie z dziubków i i całego tego „niuniania”, ściskania i pokazywania światu, jaka ta miłość nasza jest piękna. To już przerabiałam i nieustannie dziwię się, że ludziom się wydaje, że jak na zewnątrz będą obsesyjnie wręcz okazywać sobie miłość, to ona taka cudowna będzie. A guzik prawda, bo jak wiecie – niestety – jeśli na zewnątrz cudownie, to w środku cuchnie na odległość. Na taką odległość, że w końcu ci ludzie muszą się wyprowadzić bardzo daleko od siebie, bo tego smrodu wytrzymać nie mogą.
No więc ja nie z tych dziubkujących. Nie też z tych, co to sobie miłość na mediach społecznościowych wyznają. Mam wręcz organiczny wstręt do tego typu zachowań i też bardzo długo mojego osobistego męża nawet do znajomych nie przyjmowałam. A jak już przyjęłam, to zastrzegłam, żeby go ręka boska broniła przed wrzucaniem mi jakiś wyznań miłosnych i wspólnych pragnień. Na szczęście on podejście ma podobne do mojego, więc jedynie od czasu do czasu coś sobie zalajkujemy nawzajem i na tym nasze publiczne okazywanie uczuć w wirtualnym świecie się kończy. Ale skoro inni mają taką potrzebę – to okej, aczkolwiek nadziwić się nie mogę, że oni wysyłają do siebie wiadomości, zdjęcia, na których się oznaczają, jakby nie mogli ze sobą pogadać. To jak z tymi turystami, co to robią sobie foto z atrakcją turystyczną stojąc do niej tyłem i nie przyglądając się jej na żywo. Ale to takie moje spostrzeżenia i subiektywne zdanie, z którym nikt zgadzać się nie musi.
I też daleka jestem od teorii, że co nie bez nas razem, to nie istnieje. Że my zawsze i wszędzie wspólnie. Jak biegamy, to razem, jak idziemy do kina, to też razem, każdy wyjazd wspólny, każda impreza tylko we dwoje. I sobie tak myślę, że to oszaleć idzie, jak przez całe swoje życie taki cień masz, który jest z tobą wszędzie i ty z nim tak samo. Brrr aż mam ciarki i myślę, że to jak strzepywanie jakiegoś pyłku z ubrania, który odkleić się nie chce. Co to, to nie, jestem wyznawcą teorii, że każde z nas jest osobnym bytem. Odrębną istotą, która ma swoje potrzeby i pragnienia, swoje pasje, a to, że się spotkaliśmy i że ze sobą jesteśmy to fart. To naprawdę szczęście, że się udało i nie muszę tego udowadniać nieustannie swoją obecnością.
Znałam kiedyś jednego strasznego dupka. Chyba nigdy później, ani nigdy wcześniej nie poznałam takiej kanalii w męskim wydaniu, ale on rozrysował mi kiedyś jedną mądrą rzecz (wiedziałabym to bez niego, ale niech mu będzie). Że my jesteśmy jak dwa zbiory, które mają pewną część wspólną. I ta pewna część jest tu istotna, bo ona nigdy nie zajmuje więcej niż 50% nas samych, nie może o nas stanowić i uzależniać naszego życia od tego drugiego człowieka. No bez przesady, nie mam aż tylu deficytów, żeby łatać miał je drugi człowiek, o nie.
No więc w naszym przypadku są rzeczy, które uwielbiamy robić wspólnie, tylko dlatego, że mamy te same pasje, tak samo lubimy spędzać wolny czas, śmiać się z tych samych rzeczy i odpoczywać dokładnie tak samo – to jest nasza część wspólna. Ale jego wyjazdy z kumplami w góry i moje fanaberie zawodowe to są nasze spersonalizowane części i nie musimy się zmuszać do tego, żeby brać w nich udział, co więcej nie musimy wymagać, by ktoś nas do nich zapraszał.
Jest jeszcze jedna rzecz. Przestałam się starać, stawać na głowie, gotować obiadki, sprzątać, robić zakupy, wieszać pranie, robić wszystko, by ktoś, a nie ja był szczęśliwy. Frustracja uszami mi się wylewała, kiedy widziałam, jak on sobie siada na kanapie, a ja zapieprzam z cudowną kolacją dla niego i dzieci. Cudowna to może ona była na początku, ale w trakcie jej przygotowania tyle żółci i złości w nią wlewałam, że nie wiem, jak im to później przez gardło przechodziło. Oczywiście sama demonstrując swojego focha, że on ZNOWU nic nie zrobił, mówiłam, że nie dziękuję, ja jeść nie będę. I jakoś nikt się tym nie przejmował… No tak, bo ja to bym się przejęła.
Matko, co za ulga kiedy pozbyłam się tej swojej potrzeby dogadzania i nieustannego dawania. Wtedy okazało się, że można normalnie i że słowo „partnerski” w związku może zaistnieć. Że on nie ma jednak dwóch lewych rąk i wszystko potrafi zrobić i nie kocha mnie mniej i nie ucieka do innej, gdy mówię, że nie chce mi się dzisiaj robić obiadu. Nic się nie dzieje, po prostu on gotuje, albo zamawiamy pizzę. I wszystko jest w porządku.
A dzisiaj wyjechał. O rety, jak dobrze. Dreptałam już w miejscu odliczając godziny do jego wyjazdu. Sama z dziećmi przez cztery długie dni. Czy może być coś cudowniejszego, gdy facet, którego kochasz, a który ma swoje wady, które doprowadzają cię czasami na granicę twojej własnej cierpliwości, wyjeżdża? Możecie spokojnie mówić: „jak tak można, ja za moim tęsknię, jak tylko próg przekroczy”. A można. Spróbujcie, to jest fantastyczne uczucie móc zostać w końcu sama ze sobą. Skupić się na tym, co dzisiaj dla mnie ważne. Pogadałam z dziećmi, jak wróciły do szkoły, zrobiłam obiad bezmięsny, a jutro zrobię jakiś makaron (mój mąż się nie najada takim obiadem). Pójdę pobiegać bez wyrzutów, czy to będzie półtorej godziny czy dwie, że w całym natłoku dnia nie wygospodarowałam dla niego chociaż 15 minut na rozmowę – co się oczywiście, że zdarza i co on rozumie, ale wiecie, jak jest, niby wredna, a poczucie winy w sobie nosi. I dzisiaj na pewno nie zatęsknię. Kładąc się do łózka wezmę książkę i pewnie z godzinę przegadam z przyjaciółką przez telefon, nie czując na plecach wzroku: „ile można gadać?”. A jak wiemy, my kobiety, można długo.
Rano wypiję kawę, pierwsza przejrzę gazetę i wiedzieć będę, że to ja śmieci wyrzucić muszę, dzieci na trening zawieźć, zakupy zrobić. Czasami fajnie jest tak liczyć tylko na siebie, chociażby po to, by docenić, ile on robi i w końcu zatęsknić… Pewnie koło trzeciego dnia, tuż przed jego powrotem.
To ja wredna żona, która cieszy się jak mąż wyjeżdża i tęskni dopiero przed jego powrotem.