Kiedy łączy się ze sobą dwoje ludzi, to rzecz oczywista następuje pewna fuzja życiowo-rodzinnych doświadczeń. Skoro wyfrunęliśmy spod różnych skrzydeł i opuściliśmy inne gniazda, to delikatnie rzecz ujmując pogląd na nasze rodzinne rytuały i tradycje też mamy inny. Początkowo nam to nie przeszkadza, bo miłość wyłącza nam czujniki wykrywające potencjalne konflikty i odbiera nam zdolność przewidywania niedalekiej przyszłości. A problemy, o ile nie jesteśmy mistrzami dyplomatycznego wypracowania „złotych środków”, pojawią się w krótszym czasie niż ten, którego potrzebuje twoja teściowa, żeby rano pojawić się pod drzwiami waszego mieszkania.
Mamusia P. (znajomego z pracy) lubiła, kiedy synek wpadał w niedzielę do domu. Obiad razem zjedli, na spacer do lasu poszli, a wieczorem „Mam talent” czy inne fajerwerki. Porządek jakiś był. Niestety P. poznał K. i nagle wszystko stanęło na głowie. U K. w niedzielę każdy odpoczywa jak chce. Tata na rowerze, mama z książką pod kocem, a K. najchętniej na wycieczce za miasto. Kiedy tylko K. i P. zalegalizowali związek za pomocą umowy najmu pewnej przytulnej kawalerki, zaczęły się telefony. – Na obiad byście przyszli, pójdziemy na spacer, a potem obejrzymy coś w telewizji. – narzekała mama (wiadomo czyja) – Jak to do kina? W niedzielę to trzeba odpocząć. Co to za przykład dla dzieci będzie?! – wlewała w nich poczucie winy (nie wiadomo z jakiego powodu). Nieśmiałe uwagi młodych, że oni by chcieli ten czas spędzić po swojemu, skomentowała krótko: – Po swojemu to by było tak, jak u nas.
Przez pierwsze kilka miesięcy dzielili więc weekendy w miesiącu na te spędzane u mamy P. (trzy na cztery) i te, podczas których odpoczywali. Potem nastąpił kryzys. Podczas jednej, burzliwej wymiany zdań (sąsiadka z dołu bez trudu wyłapała wszystkie szczegóły konfliktu) K. wykrzyczała, że ona do cholery ma już 32 lata i naprawdę nie musi z mamusią (zwłaszcza nie swoją) tych trzech weekendów w miesiącu obowiązkowo! Ani tego spacerku do lasu odbębniać już nie będzie, ani śmiać się z żartów Prokopa, które nawiasem mówiąc w ogóle jej nie śmieszą. Ona ma swoje plany, swoje życie. A potem usiadła na kanapie i odetchnęła. Od roku do mamy w niedzielę razem chodzą okazyjnie: na imieniny, świąteczny obiad albo pochwalić się rosnącym brzuszkiem (K.). A mama? Cóż. Mama nie składa broni. Po cichu liczy na to, że jak pojawi się wnuczka, uda się wykończyć przeciwnika i wszystko wróci na swoje miejsce.
Przypadek P.i K. to nie wyjątek. U mojej przyjaciółki czara goryczy przechyla się co roku w okolicach 1. listopada. Świąteczne podchody zaczynają się już dwa tygodnie przed końcem października. Dyskretne telefony od teściowej przypominają: – W zeszłym roku nie byliście na grobach dziadka i stryjenki. Cała rodzina była, tylko wy nie! U nas tak się robi, nie wiedziałaś, jak wychodziłaś za Marcina?
W rodzinie męża mojej przyjaciółki listopadowe „pójście na groby” to nie tylko tradycja, to logistyczne przedsięwzięcie połączone z przygotowywaniem na tę okazję specjalnych przysmaków. Konsumuje się je potem wspólnie popijając herbatą z termosu w kółeczku stojąc przy rodzinnym grobowcu.
I tu pojawia się konflikt. Moja przyjaciółka cmentarz odwiedza zapewne częściej niż raz w roku, najczęściej na wiosnę i w okolicach Bożego Narodzenia. Kiedy jest ciepło, kładzie stokrotki na grobach taty i dziadka, słucha śpiewu słowików. Ona wie, że Dziadek Maniek, niech mu ziemia lekką będzie, ma to listopadowe święto poniżej prawego piszczela. On najbardziej lubi, gdy przychodzi się do niego na wiosnę. A ciotka Zośka? Gdy żyła, nie znosiła tego „listopadowego jarmarku i cyrku, tłumów objadających się pańską skórką”, jak to sama o tym mówiła. Śmiała się śmierci tak, jak życiu – prosto w twarz. Taką właśnie się ją wspomina, nie raz do roku, tam nad grobem, ale o wiele częściej przeglądając rodzinne albumy z kieliszkiem wina i pudełkiem jej ukochanych bombonierek…
W zeszłym roku przygotowałam kilka wigilijnych potraw. Dumna i blada 24. grudnia wkroczyłam do domu rodzinnego mojego męża prezentując swoje kulinarne dokonania. Jak wkroczyłam… tak i wyszłam, kilka godzin później. Teściowa zapakowała mi z troską mojego karpia, kapustę i barszcz z uszkami (nie tknął ich chyba nikt poza moim dzielnym ukochanym) tłumacząc bezlitośnie: – Wiesz, u NAS to się zupełnie inaczej robi. Musisz do mnie przyjść na korepetycje.
W tym roku Wigilię spędzimy sami. Taka NASZA nowa rodzinna tradycja.