Go to content

„Jestem załamana, staram się zrozumieć, dlaczego moje ciało odrzuca to, czego ja tak pragnę. Dlaczego dziecko nie zostanie we mnie? To okrutne”

fot. raw/iStock

1

Pierwsza ciąża, 11 tydzień i nagle moje życie zesztywniało. Sobotniego popołudnia, wizyta w toalecie i krew. Natychmiast udałam się do szpitala, w którym potraktowano mnie okropnie. Nie spodziewałam się takiej okropnej znieczulicy, jakiej wtedy doświadczyłam. Lekarka robi USG – nagle oburzona pyta „a czy w ogóle byłaś w ciąży?”, przecież tu nic nie ma! Każe wejść na fotel ginekologiczny i zaczęło się badanie. W pewnym momencie cos ze mnie wychlupnęło. Widok, jak z krwią ronię dziecko, przeraził mnie. Cały czas płakałam, wiedziałam ze cos jest nie tak. A przecież przez te kilka tygodni zdążyłam pokochać swoje dziecko. Mimo złych przeczuć wciąż miałam nadzieje, ze wszystko skończy się dobrze, a lekarze zapanują nad cala sytuacja.

Niestety… moje dziecko odeszło. Nigdy nie myślałam, że będę to tak przeżywać. Teraz, gdy już na dobre zaakceptowałam myśl o macierzyństwie, miałam to wszystko stracić?! Zupełnie nie potrafiłam się z tym pogodzić. Nie potrafię opisać bólu, który wtedy rozdzierał mi serce. Zostałam odesłana do domu, lekarz powiedział,  ze poroniłam. Nie powiedział jednak, że będę wrakiem człowieka przez kilka następnych tygodni bo moje ciało będzie w pewien sposób się oczyszczać. A najgorsze, nie powiedział, że moje ciało będzie nadal uważało, że jest w ciąży przez kilka kolejnych tygodni.

Czuję się dziwnie – jestem i nie jestem w ciąży, nadal mam jej objawy, ale nie będzie dzidziusia. Jestem załamana, obserwuję swoje ciało, staram się je zrozumieć, dlaczego odrzuca to, czego ja tak pragnę. Dlaczego moje dziecko nie zostanie we mnie. To okrutne. Ostatnia kontrola lekarska i dociera do mnie, że już jest po wszystkim, naprawdę nie jestem w ciąży. Pamiętam, jak siedząc w domu na podłodze, nie mogę wstać. Przecież robiłam wszystko tak ostrożnie. Płaczę głośno. Na psychiczne wsparcie mogłam liczyć tylko ze strony najlepszej mojej mamusi.

2

Po kilku dniach rozpętuje się piekło bólu, bo do tego psychicznego dołączył fizyczny. Ranią mnie słowa jesteś młoda, czemu tak rozpaczasz. Zastanawiałam się, jak sobie pomoc, jak przestać myśleć. Z nienawiścią patrzę na toczące się w rodzinie zżycie. Nie ma rozmów, nie ma tematu. A ja potrzebowałam tylko zrozumienia, umarło moje dziecko i potrzebny był mi czas żałobny, chociaż na kilka dni, przepłakać swoje, a nie być na sile wyciągana za nogi i stawiana do życia udając, że nic się nie stało.

Mija 1,5 roku nagle przeszywający bol brzucha. Trafiłam do szpitala. Lekarze podają kroplówkę ze środkiem przeciwbólowym i odsyłają do domu, twierdząc, że będą to kamienie i trzeba udać się do specjalisty. Po 3 dniach z domu wywozi mnie karetka. Lekarz strasznie uciskał brzuch, badania ginekologiczne były coraz bardziej bolesne. Pamiętam tylko straszny ból, łzy. To był jakiś horror, lekarz mówi ,,gratuluję, jest pani w ciąży“. Szok, radość, strach – ale jak to, przecież ja regularnie miesiączkowałam. Bol brzucha miały powodować kamienie. Skierowano mnie na kolejne badania ginekologiczne (wszystko dzieje się w szpitalu) lekarz potwierdza jest pani w 3 miesiącu ciąży, ale niestety ciąża jest pozamaciczna. Rozpacz, ból ale jak to właśnie dowiedzieliśmy się, że będziemy rodzicami i w jednej chwili to tracimy. Zabierają mnie na salę operacyjną – jajowód, który był powiększony, pękł, nastąpił wylew krwi do brzucha– stan zagrażał mojemu życiu. Jadąc na salę, ogrom łez, strach, ból. Nie potrafię się uspokoić, trzęsę się z płaczu. Nie mogłam uwierzyć, że ponownie mnie to spotyka. Budzę się po wszystkim – usunięto mi prawy jajowód i potwierdzają, że starania o dziecko spadają o 50%, ale szansa na zajście w ciążę wciąż istnieje. A jeśli za trzecim razem dojdzie do poronienia, to wtedy zaczną szukać przyczyny tych poronień. Po 3-miesięcznej kontroli u mojej doktor ginekolog okazuje się, że jajnik nie został usunięty, jedynie niedrożny ale nie usunięty, jak poinformowali lekarze w szpitalu.

3

Pamiętam jak bardzo się bałam , że to już koniec i więcej szans nie będzie, boje się, że jestem w tym całkowicie bezradna, tracę dzieci i nic nie mogę z tym zrobić. Pamiętam, jak wrzeszczałam coraz głośniej, to nie był plącz. To był ryk rozpaczy, czułam jakby rozdzierano mnie we wszystkie strony.

Nie mogłam pogodzić się z tym, co się stało. I fizycznie, i psychicznie byłam zmęczona. Wszystko mnie bolało. Nie mogłam pozbierać myśli. Mój kochany, wspaniały człowiek, mój narzeczony, był dla mnie takim oparciem, że z pewnością nigdy nie zwątpię w jego oddanie. Był jedyną normalną osoba. Nie mówił nic, nie uspokajał mnie, po prostu był i mnie przytulał. To on zrobił dla mnie więcej niż ktokolwiek przez wszystkie trudne lata mojego życia. Jak i cudowni rodzice, na których zawsze mogę liczyć.

Tracisz ciążę, to strata dziecka, ale otoczenie zdaje się zapadać na głuchotę i ślepotę. Jedni ludzie milczą jak zaklęci, bezczelnie zamiatając temat pod dywan. Inni pocieszają, „przecież to była wczesna ciąża“, „jeszcze urodzisz“. Sama nie wiem, które reakcje są gorsze do zniesienia. Pękam, „poroniłam“ szepczę przez łzy. Słyszę różne pocieszenia, ale brakuje mi zwykłego: „rozumiem, płacz, masz prawo“. Dlaczego nikomu nie przyszło do głowy , ze to umarło moje nienarodzone dziecko?! A wraz z nim umarł kawałek mnie.