Miłość albo jest albo jej nie ma. A jeśli jej nie ma, jeśli tylko ktoś cię oszukuje, nigdy sama tej miłość nie wytworzysz. Nie dajcie sobie wciskać tych wszystkich kitów, nie mówcie „no tak, ale z nami będzie inaczej” albo „jeszcze tylko…”, bo potem przecież wszystko ma się zmienić. Tylko to potem ucieka za każdym razem, gdy masz je już złapać chociażby koniuszkiem palców.
Ledwo zdołasz musnąć swoje szczęście i okazuje się, że musisz na nie jeszcze poczekać. Ale przecież miłość jest tego warta, prawda? Tylko czy to miłość, gdy…?
Alfabet miłości
A. niewysoka blondynka, eteryczna i zmysłowa, bogini – mówią o niej inne i łypią z zadrością. Taka, która mogłaby (ponoć) mieć każdego. Ale nie ma. Ma JEGO. A właściwie nie ma, bo ON należy do zupełniej innej, tej samej, z którą dumnie oznacza się, raz po raz na Facebooku. „Wreszcie wakacje” – a pod spodem plażowa fotka prosto z Grecji, ponton, płetwy, pasiasty ręcznik z hotelu, dwójka dzieci i ONA… żona… nie A.. No co się dziwić, jak wyjeżdża człowiek raz do roku na ten upragniony urlop lubi się pochwalić. Tak ten sam urlop, którego już dla A. nie starczyło (sorry mała, wiesz jak jest, szef patrzy nieprzychylnie 10 dni to i tak dużo, chyba rozumiesz, dzieci i w ogóle…).
Na następnym zdjęciu żona uśmiechnięta, drink z palemką jak na all inclusive przystało. Psia mać – myśli A., gdyby w moim związku był taki kryzys, to:
po pierwsze: nie zgodziłabym się takie wakacje
po drugie: nie szczerzyłabym tak zębów, raczej korzystała z części „drinki nielimitowane”.
Zresztą jak u licha ona to wytrzymuje. W domu piekło, rozwód wisi na włosku i wspólne wakacje? Utopia? Nie pozabijali się tymi przeklętymi japonkami na plaży?!
Ależ droga A., dlaczego nnie zastanowisz się, czy ONA w ogóle wie o jakimś kryzyzsie w swoim małżeństwie? Może odpowiedź na to pytanie jest dla ciebie ważniejsza niż myślisz.
B. – inteligenta, oczytana, nieco cudaczna w swoich zamiłowaniach do bałakańskiego kina, wina, którego nazwy nie potrafi nikt wymówić i wieczornych lekcji baletu, dzieli swoje życie pomiędzy zawrotną lecz mile łechcząca karierę, kota Fuksa i spotkania z Panem Dupkiem. Już tak ma. Działa na drani jak płachta na byka albo batony czekoladowe na trzylatka bez opieki. Ciagną do niej od zawsze, a ona z lubością katuje się kolejnymi miłosnymi tragediami.
Bo kocha (tak po swojemu, oryginał prawdziwy jak samorodek złota), tylko wiesz, on jest taki niepokorny. Taki dziki facet, który wytarmosi cię w łóżku i porwie na noc na plażę, może się potem przez 3 tygodnie nie odzywać. Wolność (jego) ponoć warta zawsze jest najwyszej ceny, nieprawdaż? (nie droga B., nie jest).
C., to zupełnie inna historia. Nie ma tu żadnych żon, cudzych, własnych, kochanek, zdrad i podwójnego życia. Poznali się jakiś czas temu, tak zwyczajnie, jak wielu innych ludzi wpada na siebie. Były randki, pierwszy i kolejny seks, kwiaty i to wszystko. I w pewnym momencie jak zostało tak trwa… rok… i trochę – jak mawia C., bo przez gardło nie przechodzi już reszta. Trochę, czyli – i 11 miesięcy. Tak dwa lata. Dwa lata telefonów, litry wypitego wina, nie wiem ile kilometrów kwadratowych wyciętych na chusteczki lasów, ale na pewno grubo już ponad kreską jej wytrzymałości (i mojej), niepokojąco daleko poniżej minimum jej marzeń i oczekiwań.
A wszystko to, „bo on kocha, ale…”.
Ona też kocha – więc każde „ale” wypłakuje nam przy winie, żeby on się nie zraził, nie odszedł, nie wziął jej za wariatkę. My to co innego, choć nieustannie wszystkie z wiernego grona czarownic tłuczemy jej, że tylko wariat tak by się dawał krzywdzić:
„bo on kocha, ale…”
– to najgorszy szantaż emocjonalny,
– to pułapka, w której trwa lata bez żadnej perspektywy zmiany. Tak, bo dwa lata, bez żadnego postępu, kompromisu, kroku w stronę tego, czego ona oczekuje – to dwa lata zamrożenia,
– to związek, który robi bardzo wiele, ale w żadnym wypadku nie daje jej szczęścia. Gdy pytamy, czy jest szczęśliwa, C. mówi: „nie, ale ja go kocham”. To związek okupiony jej frustracją, cieprieniem, samotnością we dwoje – a wszystko w imię „miłości”. Miłości, która jest kartą przetargową, miłością do siebie (ale tylko jego), miłością która w imię strachu przed samotnością, kosztuje o wiele więcej niż życie singielki (a nawet złowrogobrzmiącej starej panny) z kotem.
Tak właśnie rozpoczyna się alfabet miłości… tej miłości „na trochę” albo „tylko trochę”.
… a potem tylko jest:
To nie tak miało być
I ogromny żal. Żal – nie do niego, żony, matki, wymówek, kolegów i kręgli, które były bardziej atrakcyjne, od wizji romantycznego we dwoje. Żal do siebie. O to, że te wszystkie miesiące, lata lub całe życie – dawały się oszukiwać. Za swoją zgodę, z milczeniem, z czekaniem na to, aż cos się zdarzy (samo)…
Z milionem:
– muszę
– będzie inaczej
– to nie jego wina
– bla bla bla – wpisać dowolną wymówkę i usprawiedliwienie, która tak naturalnie mnożą się w naszych głowach.
Jedyną osobą, którą zawsze uda ci się oszukać, jeśli się postarasz – jesteś TY sama
Bo jego kłamstwa i uniki wcale przekonywujące nie są. Gdyby ta historia przydarzyła się komuś innemu, tylko zadziwiona pokiwałybyś głową. Bo w życiu różnie bywa, ale:
– jeśli ma odejść, to odejdzie (i nie będzie tego planował za 10 lat),
– nawet jeśli potrzebuje na to czasu, dąży do celu. Pewne rzeczy się zmieniają, idą do przodu, a problemy się rozwiązuje. Nawet wtedy, gdy to trudne. Gdy jest żona, jest dziecko, kredyt hipotetyczny. Jeśli kocha, to szuka sposobu, by nie krzywdzić nikogo z tych kochanych (nawet kochanych kiedyś, jak żona), bo miłość celowo nie rani i nie udaje,
– miłość ma ogromną siłę, jej się nie każe czekać, poświęcać, żeby było bardziej teatralnie,
– miłość ma łączyć ludzi, a nie ich dzielić – jeśli jest inaczej trudno o historię z happy endem.
Bo wiele warto poświęcić dla miłości, ale gdy już na początku przypomina zamiast radości, namiętności i siły, która zdaje się nie mieć granic – jest tylko próżnia, taka w której nie widać nawet cienia przyszłości – to czy to naprawdę jest miłość?
A gdy już zrobisz ten pierwszy krok, żeby żyć i być kochaną naprawdę, by uwolnić się od grania przed sobą – przez chwilę mocno zaboli, a potem poczujesz się tak dobrze, jak nigdy. Gdy zapytasz „kiedy?”, kiedy będzie pora dla ciebie, już bez tych wszystkich „ale”, „musisz zrozumieć” i usłyszysz konkretną odpowiedź, będziesz wiedzieć, czy jesteś blisko nowego domu.